* 01.05.1912 + 16.03.2006 Rodzice Stanisława Krudosa to : Wiktoria Krudos z/d Pikor i Michał Krudos.
Rodzeństwo urodzone w Nienadówce: Maria, Agnieszka, Adam, Franciszek.
Ojciec Stanisława, Michał Krudos około 1920 roku wraz z kilkoma rodzinami z Nienadówki i Trzebuski nabyli w okolicy Lwowa gospodarstwa rolne i tam się osiedlili. W/g informacji wnuka Henryka,
jego dziadkowie po wkroczeniu sowietów zostali wywiezieni na Syberię i tam ślad po Nich zaginął, prawdopodobnie w roku 1941.
Urodził się w Małopolsce we wsi Nienadówka. W wieku 8 lat wraz z rodzicami i rodzeństwem przeniósł się do wsi Bortków niedaleko Lwowa. Po
ukończeniu szkoły podstawowej oraz kursów nowoczesnego rolnictwa pracował i gospodarzył na roli.
Dnia 10 lutego 1940 roku wraz z żoną, rodzicami i rodzeństwem deportowany został przez władze sowieckie w głąb ZSRR, gdzie na „nieludzkiej ziemi syberyjskiej” pracował niewolniczo przy wyrębie
lasu. Po tak zwanej „amnestii” dla polskich zesłańców, opuścił Syberię i po przybyciu do Uzbekistanu wraz z żoną pracował w kołchozie przy zbiorze bawełny.
W 1942 roku podczas formowania się Armii Polskiej przez generała Andersa wstąpił do wojska - PSZ nZ. Wojnę przetrwał jako kierowca i saper wojsk inżynieryjnych. Był żołnierzem 2 Korpusu 3 Dywizji
Strzelców Karpackich wchodzących w skład 8 Armii Brytyjskich Sił Zbrojnych. Poprzez Irak, Iran, Palestynę, Egipt dotarł do Włoch, biorąc aktywny udział w Kampanii Włoskiej. Uczestniczył w
działaniach na froncie, brał udział w bitwie i zwycięskim ataku na zamieniony w fortecę benedyktyński klasztor Monte Cassino.
Zdobywał też inne miasta włoskie, w tym Ankonę i Bolonię.
Po zakończeniu wojny przebywał w Wielkiej Brytanii, następnie pod koniec 1947 roku powrócił do Polski, osiedlił się na Ziemiach Zachodnich i zamieszkał na stałe w Koszalinie.
W czasach stalinowskich inwigilowany przez UB. W okresie komunistycznym - PRL, był „niepewny i niepoprawny ideologicznie”.
Mianowany został w 2004 r. na stopień oficerski - podporucznika WP, oraz posiada nadany w 2001 r. PATENT Nr 78025 Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny, a także odznaczony w 2005 r.
Odznaką Weterana Królewskich Sił Zbrojnych Wielkiej Brytanii.
Za działania na froncie uhonorowany następującymi odznaczeniami i odznakami polskimi i angielskimi:
- Krzyżem Walecznych (1945 r.)
- Krzyżem Monte Cassino (1945 r.)
- Medalem Wojska (1946 r.)
- Medalem za wojnę - The War Medal (Wlk. Bryt.) (1946 r.)
- Medalem obrony - Defence Medal (Wlk. Bryt.) (1947 r.)
- Gwiazdą za wojnę (Wlk. Bryt.) (1945 r.)
- Gwiazdą Italii (Wlk. Bryt.) (1945 r.)
- Krzyżem Jerozolimski Leona XIII (1944 r.)
- Krzyżem Czynu Bojowego PSZ na Zach._(1990 r.)
- Krzyżem Zesłańców Sybiru (2005 r.)
- Odznaką 3DSK (1945 r.)
- Odznaką Grunwaldu (1973 r.)
- Odznaką Honorową Sybiraka (2000 r.)
- Odznaką Weterana Walk o Niepodległość (1996 r.)
- Odznaką Weterana Królewskich Sił Zbrojnych Wielkiej Brytanii (2005 r.)
Za swoją sumienność i pracowitość uhonorowany cywilnymi odznaczeniami:
- Za zasługi dla Woj. Koszalińskiego (1971 r.)
- Za zasługi dla Miasta Koszalina (1975 r.)
- Zasłużony prac. Gosp. Kom. i Ochr. Środ. (1975 r.)
Zmarł w Koszalinie w wieku 94 lat, jako oficer Wojska Polskiego (w stanie spoczynku), pochowany został z honorami wojskowymi na Koszalińskim Cmentarzu Komunalnym (kw. 45-53, rząd 36, grób
17).
W tym samym miejscu w 2010 roku spoczęła również żona Genowefa.
Wielka Brytania - Edynburg 1947 rok
z prawej Krudos Stanisław ze szwagrem Michałem Ciupakiem z Trzebuski.
Szperając po internecie natrafiłem na obszerny artykuł będący doskonałym rozszerzeniem do tekstu powyżej przesłanego mi przez syna pana Stanisława. Ten poniżej został napisany w 2003 roku z okazji
65`lecia małżeństwa państwa Krudosów i zamieszczam go w całości.
http://koszalin7.pl
Genowefa i Stanisław Krudosowie
Zdjęcie z 2003 roku.
Rok po ich ślubie wybuchła wojna. Nie minęło następne pół roku, kiedy jechali już w bydlęcych wagonach w głąb Rosji - do „nieludzkiej ziemi”. Później, już w Uzbekistanie, rozstali się na kilka
lat. Różnymi drogami - on jako żołnierz, ona jako sanitariuszka - podążali do Polski, ku upragnionemu spotkaniu, ani na chwilę nie tracąc nadziei, że kiedyś wreszcie do niego dojdzie.
W 2003 roku, w otoczeniu dzieci i wnuków, obchodzili 65-lecie swojego małżeństwa. Historię państwa Genowefy i Stanisława Krudosów, obecnie mieszkańców Koszalina, opisała Jolanta Wilniewczyc w
gazetce „Idźcie do Józefa”, ukazującej się w parafii Św. Józefa Rzemieślnika w Koszalinie.
Zsyłka
10 lutego 1940 roku Stanisława Krudosa z żoną Genowefą, zamieszkujących okolice Złoczowa, wywieziono w głąb Związku Radzieckiego, do republiki Komi. Tak jak w przypadku tysięcy innych rodzin, ich
jedyna „wina” polegała na tym, że byli Polakami. Pracowali przy wyrębie lasu. Ciężka i niebezpieczna praca trwała od świtu do nocy. Mieszkali w baraku, stojących na palach ze względu na obfite
opady śniegu, spali na pryczach. Dostawali kartki na chleb i cukier według przysługującej normy.
- Chleb był ciemny, ciężki, niewypieczony, bo chodziło tu o wagę tego chleba, a nie o jakość - wspomina pani Genowefa.
Jeśli wyrabiali normę, dostawali 900 gram chleba na dobę, a dzieci i osoby niepracujące - 400 gram. Raz w miesiącu każda rodzina, bez względu na liczebność, dostawała ćwierć litra oleju.
Najgorsza była zima, która trwała tam od września do maja, a mrozy dochodziły do 50-60 stopni poniżej zera. Latem przychodziły czterdziestostopniowe upały, którym towarzyszyła plaga komarów,
moskitów, karaluchów i pluskiew. Za uchylanie się od pracy groziła kara więzienia. Pracowano siedem dni w tygodniu. Chodzili w kufajkach i walonkach. Wielu ludzi chorowało z niedożywienia, mrozu
i ciężkiej harówki. Wielu umierało.
- Nie było księdza ani kaplicy, nie było żadnego kultu religijnego. Z niedzielą było inaczej jak u nas, nie była dniem świątecznym, wolnym od pracy, ale została zrównana z dniem powszednim - mówi
pani Genowefa.
Zwolniono ich z obozu po zawarciu układu z ZSRR przez gen. Władysława Sikorskiego. Pan Stanisław dowiedział się, że powstaje Wojsko Polskie w ZSRR. Trzy dni szli pieszo do najbliższej stacji
kolejowej. Po dziesięciodniowej podróży pociągiem, o sucharach i wodzie, dotarli w końcu do Uzbekistanu. Nie był to jednak koniec ich tułaczki.
Wysiedli na stacji Uczkurgan, stąd rozwożono ich do pracy. Trafili do kołchozu „Oktiabr”. Mieszkali w lepiankach, czyli domach z gliny, przykrytych łętami z bawełny, w których spało się na
klepisku. W kącie lepianki było palenisko, nad którym wisiał garnek służący do gotowania wody albo zupy ze złapanych wróbli. Pracowali przy zbiorze bawełny. Ich podstawowym pożywieniem były
lepioszki, czyli placki z kukurydzy, które nie wystarczało nawet do zaspokojenie głodu.
Rozstanie
Pana Stanisława powołano do tworzonej armii gen. Władysława Andersa i odesłano do miejsca formowania jednostek. Po przebyciu kwarantanny, 18 marca 1942 roku, ledwie sformowaną armię wystano na
Środkowy Wschód na przeszkolenie wojskowe - do Iraku, Iranu i Palestyny.
- Mąż mój Stanisław - wspomina pani Genowefa - odjechał na punkt zborny do wojska, a wraz z nim wszyscy poborowi, którzy tam mieszkali. Punkt zborny był oddalony od miejsca zamieszkania 300
kilometrów. Kto mieszkał blisko, ten zdążył wrócić po załatwieniu wszystkich formalności związanych z wyjazdem na front i zabrać swoją rodzinę. To było zagwarantowane umową gen. Sikorskiego -
poborowy miał prawo wyjeżdżając na front, zabrać ze sobą rodzinę.
Niestety, pan Stanisław nie mógł zdążyć, bo jego punkt zborny był zbyt daleko. Groziło im, że pozostaną w Uzbekistanie na zawsze. Ktoś musiał się pierwszy wydostać z tego piekła, żeby później
upomnieć się o pozostałych.
W Italii i... Uzbekistanie
Pan Stanisław trafił wraz z całym II Korpusem Polskim do Włoch. Swój szlak bojowy rozpoczął 4 lutego 1944 roku nad rzeką Sangro. Później, już jako saper, walczył między innymi pod Monte Cassino,
Piedimonte, Arezzo, Loreto, Peskarą, Ankoną, Rimini. Po bitwie pod Monte Cassino budował, stojący do dzisiaj, obelisk upamiętniający żołnierzy 3. Dywizji Strzelców Karpackich. W Loreto brał
udział w ratowaniu zbombardowanej przez Niemców bazyliki. Polscy żołnierze, gasząc z narażeniem życia pożar kopuły, ocalili wówczas znajdujący się pod nią święty domek z Nazaretu. Kilku z nich
odznaczył orderami papieskimi biskup polowy Gawlina.
- Zostałam sama wśród obcych ludzi w Uzbekistanie - mówi pani Genowefa - i zaczęłam pracować w kołchozie „Oktiabr” przy uprawie i zbiorze bawełny.
Praca była ponad ludzkie siły, a otrzymywane wynagrodzenie nie starczało nawet na skromne utrzymanie. Mieszkała w lepiance, w obcym kulturowo środowisku. - Uzbecy mnie prześladowali, napastowali,
trzeba się było jak można bronić, uciekać, chować przed mężczyznami. Żyło się w ciągłym strachu - wspomina.
Po kryjomu chodziła na kołchozowe pola i zbierała kłosy zbóż, które pozostały po żniwach. W oddalonym o cztery kilometry miasteczku Uczkurgan, do którego poszta boso, kupiła olej rycynowy, a
później smażyła placki z mąki uzyskanej z zebranych kłosów oraz nasion różnych roślin, rosnących na polach. Mąkę mieliła na prymitywnych żarnach, poprzez pocieranie kamieniem o kamień. Chleb był
na wagę złota, przydział składał się z kilku kawałków. Kiedyś, idąc przez miasteczko, zauważyła niosącego chleb Uzbeka.
- Szłam za tym człowiekiem kawał drogi, bo myślałam, że może zgubi odkrojony kawałek i ja wtedy go podniosę i spróbuję, jak smakuje chleb - opowiada pani Genowefa.
Ale brakowało nie tylko chleba. - Tęskniłam bardzo za mową ojczystą, tradycją, za Kościołem, a tam nie było ani Kościoła, ani księdza - mówi.
Tułaczka
Pani Genowefa z trudem znosiła nędzę, głód i prace ponad ludzkie siły. Wreszcie zdecydowała się na ucieczkę z obozu. Boso, w nędznym odzieniu, bez dokumentów i biletu, bez pieniędzy pojechała
pociągiem do Namanganu. Tutaj znalazła pracę w przychodni lekarskiej.
- Dostałam ubranie jako pracownik szpitala, wyżywienie, no oczywiście chleb, którego tak bardzo pragnęłam - wspomina pani Genowefa. - Cieszyłam się bardzo, że tak mi się poszczęściło w
życiu.
W szpitalu zatrudnione były jeszcze dwie Polki. Zawiązała się serdeczna przyjaźń i możliwość rozmawiania w języku ojczystym. Szczęście nie trwało długo. Oddelegowano ją służbowo do pracy w
Lenmabadzie, gdzie budowano elektrownię.
- Pracowałam ciężko, wynosząc na plecach ziemię pod fundamenty elektrowni. Spałam pod gołym niebem na ziemi, razem z wężami i skorpionami. Pewnego ranka nie obudziłam się, bo dostałam udaru
słonecznego i znalazłam się w szpitalu. Zachorowałam na chorobę tropikalną, malarię. Dostałam szkorbutu, dziąsła krwawiły, wychodziły zęby z dziąseł - wspomina tamten koszmar.
Po wyzdrowieniu pozostawiono ją w szpitalu, w którym się leczyła. - Potem dostałam jakiś stary mundur wojskowy i zostałam wcielona do wojska, jako sanitariuszka w szpitalu wojskowym - opowiada
pani Genowefa.
Wyruszyli na front w kierunku Kijowa. W drodze przeżyli ciężkie bombardowanie, podczas którego zginęła połowa personelu medycznego. W Kijowie przyjmowali rannych żołnierzy. Szpital posuwał się za
frontem, aż trafił do Mińska Mazowieckiego.
Poszukiwania
Zwycięskie wojska wracały z Berlina do swojego kraju, a wraz z nimi - rosyjscy pracownicy szpitala polowego z Mińska Mazowieckiego. Pani Genowefa znów została sama. Napisała list do znajomych
mieszkających w Tarnowie. Pytała w nim o Kazika Błaszczyka, z którym razem przebywali na „nieludzkiej ziemi” - Okazało się, że Kazik również napisał list do rodzinnej miejscowości - mówi pani
Genowefa. - Był w Anglii i poszukiwał żony z dziećmi.
List zawierał bezcenną informację - Stanisław żyje i jest razem z Kazikiem w Anglii. Nawiązała kontakt z rodzicami przebywającymi na Lubelszczyźnie. Później pojechała w okolice Wałbrzycha, aby
objąć wolne gospodarstwo, ale jako osoba samotna nie mogła go przejąć. Trafiła do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie spotkała znajomych ze swoich rodzinnych stron - Złoczowa - i u nich się zatrzymała.
I wtedy dostała list od rodziców. Pisali, że dotarli do Koszalina i zamieszkują w domu przy ulicy Łużyckiej 51. Nie zwlekając, natychmiast pojechali przyjechali do Koszalina, przywożąc ze sobą
złoczowskich znajomych. - Powitanie i radość ze spotkania z rodzicami i rodzeństwem po tak długiej rozłące była ogromna. Tyle mieliśmy sobie do powiedzenia - wspomina pani Genowefa, która
oczywiście zamieszkała wśród rodziców.
Spotkanie
Pan Stanisław wrócił do Polski w 1947 roku. - Musieliśmy usankcjonować nasze małżeństwo od strony prawnej, ponieważ nie mieliśmy żadnych dokumentów, które potwierdzałyby nasz związek - mówi pani
Genowefa. Poszukiwanie dokumentów rozpoczęli od archiwum w Łodzi. Okazało się, że wszystkie dokumenty spłonęły w Złoczowie. Otrzymali akt zawarcia małżeństwa na podstawie zeznań świadków pod
przysięgą.
- Cieszyłam się bardzo, że po tych latach rozłąki jesteśmy nareszcie razem i stanowimy już nierozłączną parę małżonków, którą na samym wstępie naszego małżeństwa rozdzieliła zawierucha wojenna,
wyganiając nas z rodzinnego domu, z kraju w obce, nieznane strony, gdzie musieliśmy żyć każde z nas na swój rachunek, nie wiedząc nic o sobie - opowiada pani Genowefa.
Podjęła pracę w szpitalu wojskowym przy ul. Młyńskiej. Wkrótce musiała ją jednak porzucić z powodu choroby rodziców. Wiele czasu poświęcała pracy społecznej. Pan Stanisław był cenionym
pracownikiem kilku koszalińskich zakładów pracy. Dzisiaj z dumą prezentuje medale wojskowe oraz medale i dyplomy za wzorową pracę.
- Doczekaliśmy się z mężem dwójki dzieci, córki i syna, oraz czwórki wnucząt - mówi pani Genowefa. - Syn skończył studia w Szczecinie, tam założył rodzinę i zamieszkał. Córka mieszka z nami i
jest nam podporą w starości. Ja w wolnych chwilach poświęcam się pracy pisarskiej. Opisałam dzieje swojej i męża rodziny, piszę również wiersze.
Pan Stanisław dużo czasu spędza w ogródku, pani Genowefa krząta się po mieszkaniu. Nie rozdzieliła ich wojna i to jest największe szczęście jakie ich w życiu spotkało.
----
oprac: Bogusław Stępień
Write a comment