Foto zmiany

Losowy album

Zostań współautorem !

Napisz do nas


Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło - sprawdzam
stat4u

Tajemnica "Małego Katynia"


30 lat minęło i ... ?

... IPN Oddział w Rzeszowie z pomocą wojska poszukuje w Podkarpackim „Małym Katyniu” ofiar sowieckich zbrodni ... Będzie ciąg dalszy poszukiwań w lasach turzańskich ... Poszukiwania IPN w Nienadówce ...

Co i rusz możemy przeczytać, bądź to o zamiarach, bądź to już o wszczętych wielkich poszukiwaniach na obszarze tzw. "Małego Katynia" Trudniej jednak pozyskać jakąś nową informację o wynikach tych poszukiwań. Mam

wrażenie, że więcej możemy się dowiedzieć z materiałów publikowanych na początku lat 90tych ubiegłego wieku, niż z tych prezentowanych nam obecnie. Dziś już mało lub w ogóle nie mówi się, że w tych lasach obok żołnierzy AK i WiN, leżą również ludzie różnych narodowości radzieckich, skazywanych i mordowanych na równi przez wszechwładne NKWD. Przedstawiam kilka artykułów z przed około 30 lat, które z racji kontaktu ich autorów z żyjącymi jeszcze świadkami tamtych wydarzeń są z pewnością bardzo interesujące.





Nowiny Rzeszowskie (30 marzec 1990)

Ziemianki na pastwisku

Ten obóz na tyłach frontu, przez długie lata kryło złowieszcze milczenie. Kiedy istniał w Trzebusce, wydając w lesie w Turzy śmiertelny plon, Rosjanie dbali, aby nikt o niczym nie wiedział i nie mówił. Potem tajemnic Trzebuski i Turzy strzegli pilnie lokalni strażnicy. Tak było przez lata i dziesięciolecia. Ludzie więc przywykli tu do milczenia, które weszło im w krew, stało się jednym z podstawowych kanonów egzystencji. Przerwali je na krótko w 1981 r., ale stan wojenny znów zamknął im usta i na kilka lat przywołał do starego porządku. Dziś znów mówią o stalinowskich zbrodniach, ale czynią to niechętnie i z oporami przełamują wyrosły na tym skrawku Rzeczypospolitej mur milczenia. Najgłośniej i najwięcej mówi
64-letni Jan Chorzępa z Sokołowa Młp., którego znają wszyscy, nie tylko dlatego, że widoczna kontuzja nogi zmusiła go do poruszania się "melexem", ale z tego właśnie, że ma odwagę mówić. Ma do tego moralne prawo, gdyż w Trzebusce niemal wszystko rozgrywało się przed niespełna 46 - laty niejako na jego oczach. On wie i widział najwięcej, choć sam przyznaje, że jako 19-latek patrzył podówczas na wszystko innym wzrokiem - pozbawionym krytycyzmu, wnikliwości i fotograficznej pamięci, która jakże by się przydała, aby odtworzyć bieg, porządek i szczegóły wydarzeń. Ma o to do siebie żal, choć pewnie przesadny, gdyż sporo jednak zapamiętał i przelał na papier urzędowych protokołów oraz kronikarskich zapisów. Początek tych wspomnień, to pierwsze dni lipca 1944 r, kiedy jak wszyscy wokół, cieszył się dopiero co odzyskaną wolnością, wyzwoleniem. Ale już wkrótce słodycz tę zaprawiła spora szczypta dziegciu.

fot: Włodzimierz Kirszner
Teren, na którym w sierpniu 1944 r. Rosjanie urządzili obóz karny dla więźniów NKWD. W miejscu, gdzie stoją dwie osoby, była główna brama, przez którą przywożono i wywożono ofiary Stalinowskiej "sprawiedliwości", zaś w głębi - za nimi - stał kiedyś budynek Domu Spółdzielczego. Ziemianki zajmowały niemal cały plac pastwiska gromadzkiego.
We wsi pojawiła się bowiem grupa radzieckich lustratorów i na dłużej zatrzymała się przy położonym poniżej zabudowań jego rodziny Domu Spółdzielczym, zwanym potocznie "pustakami" ’ (spółdzielcy wznieśli go za Niemców z takiego właśnie budulca). Rosjanie we wsi nie byli czymś nadzwyczajnym, gdyż ledwo co przetoczył się przez nią front. Wszyscy wiedzieli, że stanął on na Wisłoce i Wiśle, co stale przypominały głuche odgłosy kanonady, a także to, że kilka kilometrów dalej, w Mazurach, zainstalował się marszałek Iwan Koniew z całym sztabem I Frontu Ukraińskiego. Ale ci lustratorzy przynieśli do Trzebuski - co ludzie zrozumieli dopiero później - ponurą sławę i zbrodnię...

Kilka dni temu stanęliśmy w obejściu Chorzępów w Trzebusce, by przyjrzeć się temu miejscu, w którym już niewiele przypomina tamte dni. Nie ma już budynków, które miały istotne znaczenie we wspomnieniach J. Chorzępy, tj. domu mieszkalnego Stefanii Chorzępy, ani też domu, z którego strychu jedyny naoczny świadek tamtych wydarzeń mógł obserwować nocne wywózki więźniów, nie ma w końcu budynku samego Domu Spółdzielczego, który został w latach sześćdziesiątych sprzedany przez spółdzielców, a następnie rozebrany.

Jest natomiast to samo pastwisko gromadzkie, na terenie którego powstał obóz (łagier) i niezmiennie płynie przy jego południowej granicy rzeczka. Teren jest tu pofałdowany, co niektórzy tłumaczą pozostałościami po obozie (ziemiankach), ale mimo to młodzież wstawiła w dwóch jego przeciwstawnych końcach (na linii N-S) bramki do gry w piłkę nożną.

Z północnej strony odgradza ten teren od działek gospodarskich rząd - smukłych topoli, których 45 lat temu też nie było, a wyżej wznoszą się nowe zabudowania gospodarskie Chorzępów syna Jana - Kazimierza i jego żony - Danuty), które częściowo postawiono na miejscu tamtych, żywo w pamięci związanych jeszcze z obozem. Nic tu już go nie przypomina, choć niemal każdy we wsi potrafi doń wskazać drogę. Wróćmy się więc w czasie do sierpniowych już dni 1944 r„ kiedy to po wizycie radzieckich lustratorów i wysiedleniu całego budynku spółdzielczego, na gromadzkim pastwisku pojawiły się nagle ekipy sowieckich żołnierzy.

Jeszcze wtedy nikt nie podejrzewał celu, w jakim zwieźli tu spore ilości desek i okrąglaków, drutu kolczastego i narzędzi. Deskami zabili zaraz wszystkie okna Domu Spółdzielczego, z którego uprzednio wyniesiono wszystkie meble i sprzęt. Na pastwisku wykopali pięć sporych ziemianek (6 m X 4 m), których ściany boczne wyłożyli drewnianymi okrąglakami, a stropy - lekko wystające nad ziemię - nakryli dachem z desek przysypanym warstwą ziemi. Wejścia do nich prowadziły przez założone w dachach klapy - włazy, uchylane do góry. Całość pastwiska, od brzegu okalającej go rzeczki, poprzez podwórze zabudowań Bąków (stajnia i stodoła), południową granicę posesji Chorzępów i skosem (wzdłuż dzisiejszego rowu melioracyjnego) znów ku rzeczce - opasano wysokim ogrodzeniem z gęsto upstrzonego kolcami drutu, wysokiego na 2 metry. Całość terenu zamkniętego za tą zaporą zajmowała ok. 50 arów, a więc rzucane mimochodem wyjaśnienia radzieckich budowniczych, iż zostaną tu zlokalizowane wojskowe magazyny, przyjmowane były za wiarygodne. Z budową i adaptacją znajdujących się tu obiektów uporali się oni zresztą bardzo szybko, we frontowym - można rzec - tempie. W ciągu tygodnia wszystko było gotowe, ale w tzw. międzyczasie nastąpiły wysiedlenia mieszkańców najbliżej położonych od ogrodzenia budynków i to ludzi trochę zdziwiło. Do wsi wynieść się musieli m.im. Bąkowie, Rumakowie i inni, tylko dla Chorzępów los okazał się łaskawy, gdyż z dwóch budynków nie musieli przenosić się do sąsiadów, a pozwolono im zamieszkać we własnej stodole.

Jeden z tych domów zajął wkrótce wysoki oficer NKWD, którego tytułowano "pułkownikiem kompanijnym" i jego adiutant, zaś drugi - z dużą salą - miał być przeznaczony dla 50-osobowej grupy strażników "magazynów". Aliści już po 2 lub 3 dniach okazało się, że pilnować oni będą nie towarów, a ludzi, których pierwszą partię zwieziono tu pod osłoną nocy i zakwaterowano w Domu Spółdzielczym i ziemiankach. Wraz z ich przyjazdem teren obstawiono uzbrojonymi w broń automatyczną wartami, których czujność wspomagały 4 rosłe wilczury, ujadające niemożliwie przy każdej próbie zbliżenia się kogokolwiek do linii wysokich zasieków. Było to ok. 15 sierpnia 1944 r., albo nieco wcześniej. Tak zaczął w Trzebusce działać obóz karny, na temat którego ludzie zaczęli mówić tylko ściszonym głosem, albo - co wkrótce uznali za najstosowniejsze - nie mówili o nim wcale.

Plan sytuacyjny obozu karnego w Trzebusce

wyk: autor
UWAGA OGÓLNA: Plan jest tytko szkicem sytuacyjnym i nie uwzględnia metrażowych proporcji między budynkami oraz odległości między nimi, a sporządzono go w oparciu o krótką obserwację terenu oraz informacje świadków. Dla ułatwienia, "wglądu w przeszłość", zakreskowano na nim i objęto linią przerywaną obiekty dziś nie istniejące. Oto szczegółowa legenda: Teren, na którym w sierpniu 1944 r. Rosjanie urządzili obóz karny dla więźniów NKWD. W miejscu, gdzie stoją dwie osoby, była główna brama, przez którą przywożono i wywożono ofiary Stalinowskiej "sprawiedliwości", zaś w głębi - za nimi - stał kiedyś budynek Domu Spółdzielczego. Ziemianki zajmowały niemal cały plac pastwiska gromadzkiego. Oto szczegółowa legenda:

 1. Budynek Domu Spółdzielczego, w którym jednorazowo więziono 150—200     osób
 2. Ziemianki, iv których przetrzymywano po ok. 20 więźniów
 3. Dzisiejszy budynek OSP (w 1044 r nie istniał)
 4. Rzeczka (strzała wskazuje kierunek nurtu)
 5. Miejsce, w które wyprowadzano więźniów rano i wieczorem dia załatwienia     potrzeb fizjologicznych
 6. Budynek mieszkalny i gospodarczy żyjącej tu do dziś Wktoii Bąk
 7. Dawny budynek, w którym zakwaterowano straż obozową: z jego strychu J.     Chorzępa mógł obserwować wywózki więźniów
 8. Dzisiejsze zabudowania gospodarskie
 9. Nowy budynek mieszkalny Chorzępów
10. Zabudowania gospodarcze
11. Nie istniejący budynek Stefana Cborzępy, w którym kwaterował komendant      obozu
12. Główna brama obozu, przez którą wywożono więźniów
13. Ogrodzenie z drutu kolczastego
14. Kierunek spadku terenu
15. Kierunek do lasu w Turzy, gdzie dokonywano egzekucji
16. Rząd topoli, których w 1944r. jeszcze tu nie było

Czytelników zainteresowanych tą publikacją prosimy o wycięcie i zachowanie planu, gdyż niektóre związane z nim szczegóły opisane zostaną w następnych odcinkach.
Obozowy pejzaż oddziaływał jednak na okolicę. Po domach, w których zakwaterowano oficerów NKWD, ale nie tylko, niemal od następnego dnia rozpoczęły się przesłuchania więźniów, których doprowadzano i odprowadzano pod zbrojną eskortą. W wysiedlonych domach w pobliżu obozu przetrzymywano zaś więźniów o specjalnym statusie. Np. od Jana Rumaka J. Chorzępa dowiedział się przypadkiem, iż u niego kwateruje pod strażą gen. Władysław Filipkowski, dowódca AK lwowskiego podokręgu. W domu Franciszka Bąka trzymano innego wyższego oficera WP i AK, który nie wyznał nikomu swojego nazwiska, lecz Chorzępie rzucił kiedyś, iż jest polskim oficerem i dodał: - Uważajcie na to, co z nami zrobią.

Próby kontaktów z więźniami zawsze jednak kończyły się niepowodzeniem. Strażnicy przy takich okazjach wpadali we wściekłość, grozili użyciem broni lub osadzeniem w ziemiankach. Nie obywało się bez przesłuchiwania mieszkańców wsi, którzy zbliżyli się do drutów lub eskortowanych na przesłuchania więźniów, a jedyna krowa Wiktorii Bąk, do której nie trafiały te zakazy, o mało nie przepłaciła życiem swej żarłoczności pod ogrodzeniem, zza którego dobiegał różnojęzyczny - głównie polski i rosyjski - gwar. Było więc jasne, że to nie tylko Polacy są tu trzymani w bydlęcych warunkach (w ziemiankach na sianie, a w Domu Spółdzielczym w niebywałej ciasnocie i ciemnicy), lecz los ich podziela wiele innych, nie tylko słowiańskich narodów. Mało kto więc wierzył już, że trafili tu tylko ci (Ukraińcy), którzy zabijali w bandach Polaków i Rosjan oraz ci, którzy w czasie okupacji służalczo wysługiwali się Niemcom.

aut: Janusz Klich

strzałka do góry




Nowiny Rzeszowskie (2 kwiecień 1990)

Obozowa codzienność

Wiele wskazuje na to, iż obóz karny w Trzebusce k. Sokołowa Młp. był tylko jednym z wielu ogniw stalinowskiego aparatu represji, który niczym rzep przylepiony do posuwającego się na zachód frontu, opasywał mackami ośmiornicy całe jego zaplecze. Był jednak obozem szczególnym, gdyż na co dzień odbywały się w nim przesłuchania więźniów, a co pewien czas również sądy, surowo karzące za popełnione, ale najczęściej urojone, przewinienia przeciwko władzy radzieckiej. Pełno tu było nie tylko radzieckich żołnierzy różnych nacji (Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze, Rosjanie, ale nawet Gruzini i Azerbejdżanie), których jedyną winą był np. odruch paniki lub strachu na polu walki, albo zwyczajny błąd w sztuce wojennej. Sporo też było w obozie Polaków, głównie żołnierzy Armii Krajowej, którzy przed wkroczeniem i zajmowaniem przez wojska I Frontu Ukraińskiego terenów Polski, podjęli w ramach akcji opatrzonej kryptonimem "Burza" - próbę zajęcia opuszczonych w popłochu przez Niemców miast i osiedli, aby wobec Armii Radzieckiej wystąpić w chwili jej przybycia w charakterze prawowitych gospodarzy terenu.

Ten patriotyczny zryw, podobnie jak próby wymarszów zbrojnych oddziałów AK na pomoc walczącej wciąż Warszawie, kosztowały wiele ofiar, z których sporo przeszło przez obóz w Trzebusce, a zakończyło swą tragiczną drogę w położonej niespełna 3 km dalej enklawie "chłopskiego" lasu w Turzy.

Te właśnie okoliczności sprowadziły do obozu w Trzebusce m. in. gen. W. Filipkowskiego, o którymi wspomniałem w poprzednim odcinku (nb. został on stąd wywieziony w głąb ZSRR i wrócił po latach do kraju, zostawiając przed śmiercią synowi obszerne wspomnienia, do których na razie nie udało mi się dotrzeć, ale będę próbował nadal), a także st. strzelca pchor. Michała S. ps. "Wrzos" z Muniny k. Jarosławia (dziś mieszka w Przemyślu), którego część wspomnień złożonych do akt śledztwa prowadzonego wciąż w tej sprawie przez prokuraturę Wojewódzką w Rzeszowie, relacjonowałam już na bieżąco w gazecie.

Z tych wspomnień oraz obszernych relacji cytowanego już przeze mnie Jana Chorzępy z Sokołowa Młp. można pokusić się o próbę odtworzenia obozowej codzienności na gromadzkim pastwisku w Trzebusce. której istotą (zapewne celowo przez NKWD zaprogramowaną) była zupełna niepewność jutra oraz brak jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym.

O tym, że w pięciu ziemiankach, w ciemności (były one pokryte stałym dachem z desek, przysypanym ziemią, a jedynym oknem na świat i wywietrznikiem był uchylony właz z góry) i w bydlęcych warunkach (siano na ziemi, które podrzucano do wnętrz z dużego stogu pośrodku obozu) trzymano około setki więźniów - już wspominałem w ub. piątek. Pisałem też o niebywałej ciasnocie i ciemnicy (okna szczelnie zabito deskami) panujących w Domu Spółdzielczym, gdzie więziono stale dalszych 150 - 200 osób. Niewielu z nich było tu jednak dłużej niż miesiąc („Wrzos” akurat tyle tu przebywał, ale należał w tym względzie do przypadkowych wyjątków;. Rotacja w obozie była bardzo duża, enkawudziści „pracowali” bardzo szybko, a spreparowane w pośpiechu wyroki wykonywano też w sprinterskim tempie.

Obóz był cały czas strzeżony przez żołnierzy, którzy - co było widoczne - byli wycofani z frontu dla odpoczynku przed dalszymi walkami. Po oznakowaniu mundurów konspiratorzy z AK wykluczyli, aby owa 50-tka strażników, zakwaterowana w jednym z budynków na posesji Chorzępów, należała do formacji odmiennych niż frontowe. Natomiast zarówno naczelnik obozu - ów „pułkownik kompanijny” z opowiadania Jana Cborzępy, który bardzo zbliżył się doń po stwierdzeniu, że młodzieniec dobrze gra na akordeonie - jak i przesłuchujący wciąż więźniów oficerowie i sędziowie nosili mundury NKWD. O tym, że należą oni do tej osławionej instytucji, świadczą również zeznania innych świadków, których we wsiach w okolicy, najczęściej po pijanemu, żołnierze ostrzegali przed nimi, twierdząc, że niosą więzienia i śmierć.

Ale i z Trzebuski próbowano uciekać. Uczynił to kiedyś nad ranem jeden z więźniów, któremu nawet udało się przedostać przez wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego i rzeczkę, skąd pomknął przez pola ku okolicznym lasom. Jednak ucieczkę spostrzeżono zbyt szybko, by mogła zakończyć się powodzeniem. W obozie wszczęto alarm, natychmiast w ślad za zbiegiem spuszczano cztery. niedokarmione wilczury, które podjęły trop i wkrótce zbliżyły się do osłabionego ucieczką więźnia. Kobiety, które przypadkowo widziały tę nierówną walkę, opowiadały, że opadający z sił zbieg, kiedy psy zbliżyły się doń i ujadały wściekle, wdrapał się na rosnące na miedzy drzewo i tam potulnie oczekiwał na swój los. Wkrótce dobiegła doń grupa pościgowa straży i pod jej eskortą wrócił za obozowe druty. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nim dalej stało, ale bez ryzyka pomyłki założyć można, iż jego ciało spoczęło wkrótce w jednej ze zbiorowych mogił w Turzy.

Niemal wszyscy świadkowie pamiętają, że życie obozowe toczyło się według monotonnego stereotypu. O świcie była pobudka i kolejny wymarsz grup więźniów, którzy maszerowali zawsze czwórkami, w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Nie było, oczywiście, żadnych sanitariatów, ani nawet latryn. Wykopano jednak w pobliżu ogrodzenia rów, nad którym umocowano żerdź - to był cały sanitariat. Na temat możliwości mycia się w przepływającej obok rzeczce są dziś sprzeczne zeznania. Kilku kobietom wydaje się, iż zapamiętały mglisty już obraz myjących się tu kobiet. Wątły to jednak dowód, gdyż zarówno Jan Chorzępa, który "nolens wolens" obserwował obóz z bliska, jak i Michał S. „Wrzos”, który spędził w nim cały miesiąc. nie przypominają sobie, aby w ogóle istniało zejście „higieniczne” do rzeczki (ogrodzenie z drutów stało przecież wzdłuż jej lewego brzegu), i by kiedykolwiek ktoś korzystał tu z takiego luksusu.

Wyżywienie więźniów wystarczyło, by nie umrzeć z głodu, ale było stanowczo za ubogie, aby żyć. "Wrzos" podaje, że rano wszyscy otrzymali "herbatę", która była po prostu wywarem z gałęzi i ziół, a na obiad - kolację "cienką" zupę i kromkę chleba. Posiłki te przyrządzano w obozowej kuchni, która mieściła się w zabudowaniach Franciszka Naworóla, ok. 150 m od obozu. Ale były co najmniej trzy rodzaje posiłków. Te dla więźniów oraz inne dla strażników - noszono do obozu, zaś specjalne posiłki dla oficerów NKWD, spożywali oni na miejscu, w urządzonym tu ad hoc kasynie. Wiktoria Bąk pamięta jednak, że w obozie więźniowie często obierali ziemniaki. Jej krowa, którą pozwolono - mimo przesiedlenia gospodarzy w głąb wsi - trzymać w stajni przylegającej do obozowych drutów, dlatego właśnie parła do obozu, gdyż za drutami widziała i wyczuwała kartoflane obierzyny.

fot: Włodzimierz Kirszner
Wiktoria Bąk - codziennie przychodziła do przyobozowej stajni, wydoić krowę. Widziała to i owo, ale raczej wolała nie widzieć co się dzieje za drutami.

fot: Włodzimierz Kirszner
Jan Chorzępa - koronny świadek i propagator ujawnienia stalinowskich zbrodni w Trzebusce i Turzy. Żył obok obozu, widział najwięcej i od lat otym mówi.
W południe niemal wszyscy więźniowie czwórkami wychodzili na spacer, który trwał ok. pół godziny, po czym znikali w ziemiankach i domu spółdzielczym, by pojawić się jeszcze raz na obozowym placu przed zmierzchem, kiedy to jeszcze raz zezwalano im na skorzystanie z bardzo prymitywnej latryny przy ogrodzeniu. Warunki więc były bardziej niż spartańskie, zwłaszcza pod koniec funkcjonowania obozu (zlikwidowano go w pierwszej połowie listopada 1944 r.), kiedy zaczęły się przymrozki, a nawet kilkunastostopniowe mrozy. Więźniowie byli w takiej odzieży, w jakiej ich aresztowano (a zwykle aresztowano ich późnym latem lub wczesną jesienią), więc zimno musiało im mocno doskwierać. Praktycznie pozbawieni byli jakiejkolwiek pomocy medycznej i leków.

Ale na ich samopoczucie i stan psychiczny największy wpływ miały przesłuchania i sądy, które odbywały się w domach Kwietniów, Tadeusza Stopy, Łukasza Bąka, Tomasza Rumaka i innych. Odbywano je w dzień i w nocy, i nikt nie wiedział gdzie, kiedy i przez kogo będzie słuchany. Wyrok też był wielką niewiadomą, ale o tym już w następnym odcinku.

aut: Janusz Klich

strzałka do góry




Nowiny Rzeszowskie (4 kwiecień 1990)

Przesłuchania i wyroki

fot: Włodzimierz Kirszner
Fragment lasu w Turzy z widocznym obok rosłego buka, metalowym krzyżem, postawionym tu i poświęconym 15 października 1989 roku. Z drugiej strony tego samego drzewa stoi (oznaczony strzałką) pierwszy, niespełna 2 - metrowej wysokości krzyż drewniany, umieszczony tu w 1981 roku.
Jedynym świadkiem, który przeżył w ziemiankach Trzebuski cały miesiąc i zostawił obszerne wspomnienie z tego okresu, jest do dziś Michał S. z Przemyśla, ps. „Wrzos”. Trafił on tu wraz z ośmioma towarzyszami broni z Armii Krajowej, po podjęciu w ramach akcji „Burza” próby udaremnienia przejęcia władzy na terenie Jarosławia przez ukraińskich nacjonalistów (zbrojnie wystąpili oni przeciw wywieszeniu w tym mieście ukraińskich flag).

Nie wiemy, jaki los spotkał jego kolegów z AK-owskiego oddziału z Muniny, skąd „Wrzos” pochodził. Podaje on jedynie, że żaden z nich już nie żyje, a on sam spędził okres prowadzonego w tej sprawie śledztwa w dwóch ziemiankach, w których - jak napisał - był niemal cały przekrój sowieckiego społeczeństwa, od Dniepru po Władywostok i od lodowatej Północy po Kaukaz. Wszyscy byli przesłuchiwani przez oficerów NKWD, a drobiazgowe śledztwa kończyły się wyrokami wojennego trybunału, z których sporo oznaczało najwyższy wymiar kary, wykonywany w lesie "chłopskim" w Turzy.

Sąd połowy - jak podaje Michał S. „Wrzos" - przyjeżdżał na teren Trzebuski zapewne z okolic Mazurów, gdzie stacjonował sztab I Frontu Ukraińskiego, z marszałkiem Iwanem Koniewem. Sąd przyjeżdżał zielonym autobusem i po każdym jego pobycie ziemianki na krótko wyludniały się, by po kliku dniach znów zapełniać się nowymi więźniami, oczekującymi na surowe wyroki, głównie za dezercję oraz różne wykroczenia na polu walki i na tyłach frontu. Jan Chorzępa z Sokołowa Młp., który na co dzień obserwował mimo woli obozowe życie, twierdzi, że sądne dni były tu zawsze w czwartki. Wtedy to, zazwyczaj wczesnym popołudniem, nad ziemiankami pojawiali się umundurowani oficerowie NKWD, którzy długo odczytywali nad uchylonymi włazami jakieś dokumenty. Później, zawsze pod silną eskortą strażników (ale już nie tych z obozu, ale też w mundurach NKWD), do lasu w Turzy wychodziła kilkuosobowa grupa więźniów z łopatami, która wracała dopiero przed zmrokiem. Wywóz więźniów - zarówno na miejsce kaźni w turzańskim lesie, jak i do łagrów GUŁ-agu rozsianych na Dalekiej Północy i wschodzie ZSRR - odbywały się zawsze nocą. Na przesłuchania natomiast prowadzono ich praktycznie o każdej porze doby.

Michała S. "Wrzosa" wezwano np. na główne przesłuchanie podczas piątego - za jego tu bytności - pobytu sądu polowego w Trzebusce. Wywołano go z ziemianki późnym wieczorem i w asyście trzech strażników wyprowadzono pod bronią poza teren obozu. Jeden ze strażników niósł lampę naftową, która rzucała wątły strumień światła na porośnięty drzewami i krzewami teren marszu. Więzień był przekonany, iż prowadzą go na rozstrzelanie. Oglądał się cały czas bacznie, wypatrując wykopanej wcześniej mogiły lub wetkniętej w ziemię sztychówki, która oznaczać będzie kres jego drogi. Szedł pokornie pogodzony z losem i zdecydowany na najgorsze. Opary jesiennej mgły nad polami dopełniały tragicznej scenerii tej milczącej wędrówki w nieznane.

Jednak po półgodzinnym marszu z mgły wynurzyły się kontury wiejskich zabudowań, w stronę których go prowadzono. Niepewność i rezygnację zastąpiła nadzieja. W izbie kuchennej, do której wkrótce wprowadzono więźnia, starsza kobieta przy świetle lampy naftowej miesiła ciasto na chleb. Wchodząc, pozdrowił ją słowami: „Niech będzie pochwalony”, na co gospodyni odrzekła: "Na wieki wieków, amen", po czym dodała jakby od niechcenia: ..Boże, jak tych Polaków męczą.... Michał S. był zadowolony, gdyż udało mu się przekazać, że sam jest Polakiem, i że Polacy w ogóle są w tym obozie.

Na przesłuchanie wprowadzono go do drugiej izby, po czym strażnicy wyszli, a on został sam na sam z młodym oficerem NKWD. Kiedy po raz któryś już - po wstępnych przesłuchaniach w Jarosławiu, jeszcze przed przewiezieniom go do Trzebuski - zaczął na żądanie oficera opowiadać w najdrobniejszych szczegółach cały swój życiorys, ze szczególnym uwzględnieniem swojej działalności w czasie okupacji niemieckiej oraz kilku zaledwie dni po wyzwoleniu, z kuchennej izby usłyszał kukanie kukułki z wiszącego tam na ścianie zegara. Odliczył w myślach 12 odgłosów i wiedział, że dopiero minęła północ. Wiedział też, że ta najważniejsza bodaj noc jego życia, będzie trwała długo i zapewne nie skończy się z nastaniem świtu. Nie mylił się w swych przypuszczeniach.

Przesłuchanie, które niczego nowego nie wniosło do jego sprawy, wlokło się niemiłosiernie. Śledczy też był wyraźnie znużony powtarzaniem wciąż tego samego i nad ranem sen zmógł go zupełnie. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie, kiedy rozparty na krześle bezwładnie zwiesił głowę na piersiach i ostentacyjnie zachrapał. Przez - nie wiedzieć dlaczego -— otwarte na oścież okno dolatywał chłód jesiennej nocy, "Wrzos" zastanawiał się, co to wszystko znaczy ? Czyżby specjalnie zostawiono otwarte okno, aby dać ma okazję do ucieczki ? Coraz bardziej nabierał przekonania, Iż to okno i błogi sen śledczego są tylko sprytnie zainscenizowaną prowokacją. Wiedział przecież, że każda próba ucieczki z obozu karana jest śmiercią, więc gdyby tylko wychylił głowę za parapet, strażnicy bez wątpienia wygarnęliby doń z karabinów. Bił się z myślami o ucieczce, coraz głębiej wierząc, iż byłaby ona po prostu samobójstwem i aktem bezsensownego samounicestwienia. Zachowanie śledczego utwierdzało go w tym przekonaniu z każdym kwadransem milczącego wyczekiwania. Udawanie snu coraz wyraźniej męczyło młodego oficera. Prawdziwy sen niesie ulgę i wytchnienie, ale udawanie spania to przecież udręka. Coraz częściej więc śledczy poprawiał się odruchowo na krześle, a jego oddech był nierównomierny i nerwowy. W końcu ocknął się, przetarł oczy i leniwie wyprostował za stołem. - Jesteście bardzo zmęczeni - powiedział z ostrożną troską więzień. - Cóż. wojna teraz, wiec i w nocy trzeba pracować, choć sen oczy przymyka. Siedziałem tu cicho, aby was nie zbudzić, ale widzę, że to na nic...

Oficer wstał, wyprostować się i przeciągnął, zerknął za okno, po czym wyszedł do kuchni, skąd wrócił po chwili z garnuszkiem mleka i pajdą razowego chleba, które to smakowitości wręczył zdziwionemu więźniowi. Miała to być zapewne nagroda za fałszywy odruch współczucia, wypowiedziany przecież z cynicznym wyrachowaniem. Przesłuchanie trwało później jeszcze kilka godzin, ale oficer nie pisał już protokołu, ani nie angażował się w dalsze próby wykazywania nielogiczności w zeznaniach więźnia. W wiejskiej chacie trwał po prostu beznamiętny spektakl, którego treść wypełniała kulawa sprawiedliwość, oparta o bezwzględne prawa wojny oraz jeszcze bardziej ponurą stalinowską praworządność. Zakończył się on dopiero przed południem, kiedy - co podczas wychodzenia zauważył jeden ze strażników - kukułka wykukała 11 razy. Przesłuchanie trwało więc prawie jedenaście godzin i miało się za kilka dni znów powtórzyć w innej wiejskiej chacie. Zaprowadzono do niej Michała S. już za dnia i przed zmrokiem było po wszystkim. Po następnych kilku dniach nazwisko "Wrzosa" odczytano nad włazem do ziemianki, obwieszczając tym samym, iż czeka go wieloletni pobyt w łagrach na terenie ZSRR.

Był to, jak zaznaczył Michał S. w swoim wspomnieniu, wyrok stosunkowo łagodny. Siedzący wraz z nim w jednej ziemiance b. oficer SS - Galizien z Żytomierza, Piotr Makarewicz "zarobił" za włożenie znienawidzonego wówczas munduru 25 lat ciężkich robót, co - zważywszy, iż zbliżał się on już do 50 - nie dawało mu praktycznie szans na przeżycie wyroku. Ale i tak należeli oni do wybrańców losu, jeśli uwzględni się, że spora część więźniów z ziemianek na pastwisku gromadzkim w Trzebusce, trafiała stąd prosto na kryty brezentową plandeką samochód i pod osłoną nocy wywożona była do położonego kilka kilometrów dalej lasu w Turzy, gdzie czekała już na nich tylko śmierć w nieludzkich często męczarniach.

aut: Janusz Klich

strzałka do góry




Nowiny Rzeszowskie (8 kwiecień 1990)

Nocne egzekucje

O tym, że, w lesie dokonywane są egzekucje więźniów, dowiadywali się ludzie ze wsi oraz sąsiedniej Trzebuski i Sokołowa, zazwyczaj zupełnie przypadkowo. Długo jednak nikt nie uświadamiał sobie rozmiarów i sposobów, w jaki dokonywano zbiorowych mordów na więźniach obozu, który powstał na terenie pastwiska gromadzkiego w Trzebusce. Ludzie, którzy pamiętają tamtą burzliwą jesień 1944 r., woleli po prostu jak najmniej na ten temat wiedzieć, a widzieć nikt tego nie chciał. Jan Dec z Turzy, w którego lesie wykopano kilka zbiorowych mogił, przypomina sobie, że kiedy pewnego dnia o zmroku usłyszeli we wsi odgłosy strzałów, zastanawiali się, czy w ogóle z kimkolwiek na ten temat rozmawiać. W końcu uradzili z bratem (Józefem), że trzeba pójść i o wszystkim zgłosić na posterunku MO w Sokołowie. Kiedy o tym opowiedzieli, kazano im jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
Milczeli więc i unikali wchodzenia do własnego lasu bez wyraźnego powodu. Ciekawość jednak brała górę nad strachem. Późną jesienią (a było to już chyba po likwidacji obozu w Trzebusce) poszli jednak do lasu i jego widok ich zdziwił. Tam, gdzie teren był nieco niższy, zauważyli wyraźnie ślady czterech dużych grobów. Każdy z nich miał co najmniej kilka metrów długości i ok. 2 metrów szerokości. Mogiły były starannie zamaskowane mchem, gałęziami igliwiem, a gdzieniegdzie wstawione były w nie nawet młode drzewka. Przestraszyli się tego widoku i przypomnieli sobie, że kiedy Ruscy jechali do lasu, ludzie uciekali stąd w popłochu. Taki Bałamut, na przykład, kilkaset metrów czołgał się między krzakami, kiedy przypadkiem stał się nieproszonym świadkiem egzekucji. Strach było po tym wszystkim na niego patrzeć. Oni też musieli wyglądać podobnie, kiedy odkryli tylko kawałek jednego grobu i wyjrzał z niego kawałek ludzkiego ciała, oślizłego już, rozkładającego się i wydającego potworny zapach. Szybko przykryli z powrotem tę mogiłę i nigdy później już nie odważyli się wbić tu łopaty w leśne poszycie.

Jan Chorzępa natomiast bardzo dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy wywożono więźniów z obozu w Trzebusce, obok którego mieszkał. Stało się to kilka dni po jego zasiedleniu, kiedy to już o szarówce strażnicy kazali całej jego rodzinie kłaść się spać. Po raz pierwszy narobili w obejściu sporo zgiełku i byli wyraźnie zdenerwowani. Poszedł wtedy na strych, skąd po uchyleniu drzwiczek górnych, miał znakomite pole obserwacji. Ale nie otwierał ich długo, tylko ułożył się koło nich i nasłuchiwał. Dopiero późnym wieczorem usłyszał warkot silników nadjeżdżających samochodów. Pierwszy z nich był krytą brezentem ciężarówką, a drugi - jadący kilkanaście metrów z tyłu - terenowym łazikiem. Obydwa wyjechały na zagrodzony teren obozu, skąd zaczęły głośno ujadać wilczury.

Na terenie obozu panowała ciemność, więc siedzący na strychu świadek niewiele mógł zobaczyć. Słyszał tylko jakieś głosy i zgiełk, które go zaintrygowały. Po pewnym czasie samochody ruszyły w górę przez ich podwórze, którędy wiodła droga do obozu. Pierwsza wspinała się z warkotem ciężarówka, a "łazik" podążał wraz ze strażą za nią, wyraźnie tył eskortowanego samochodu. Miejsca obok jego klapy zewnętrznej, co J. Chorzępa mógł wyraźnie dojrzeć po przejechaniu konwoju przed budynkiem, zajmowali strażnicy z NKWD, zza których widać było półnagich, odzianych tylko miejscami w bieliznę więźniów. Siedzieli oni zbici na podłodze samochodu i 19-letni wówczas obserwator widział ich tylko przez chwilę. Cały konwój skręcił w lewo i ruszył następnie w kierunku lasu w Turzy, co J. Chorzępa wnioskował z dolatującego jeszcze przez kilka minut nad polami warkotu motorów.

Wszystko to działo się w czwartkowy wieczór, a młodzieniec z Trzebuski zapamiętał ten dzień, gdyż koło południa w obozie oficer NKWD odczytywał długo nad pierwszą ziemianką jakieś dokumenty. Tak było tego dnia i w każdy następny czwartek. Ale gdzie i po co wywożono więźniów pod osłoną nocy, miał się przypadkowo dowiedzieć dopiero po upływie co najmniej tygodnia. W następny lub któryś z następnych piątków komendant obozu zauważył, że młody mieszkaniec Trzebuski ładnie gra na akordeonie. On sam miał w kwaterze dwa takie instrumenty i zaproponował, by wieczorem (w piątek) przyszedł na ich "priazdnik" i pograł do kolacji. J. Chorzępa tłumaczył, że nie wolno mu po zmroku chodzić po wsi gdyż obowiązuje w niej wtedy godzina milicyjna. Ale komendant zapewnił, że przyśle po niego samego adiutanta, który później odprowadzi go do domu.

Po zmroku adiutant rzeczywiście przyszedł po J. Chorzępę i odprowadził go do domu jego nieżyjącego już stryja Piotra Chorzępy, gdzie za wspólnym stołem usiedli do uroczystej kolacji niemal wszyscy oficerowie NKWD, których widział wcześniej w Trzebusce. Dano mu jeden z akordeonów komendanta, na którym cicho przygrywał do suto zakrapianego posiłku. Kiedy już dobiegał on końca, młodzieniec chciał wyjść, ale komendant zatrzymał go. Był już mocno pijany, ale jeszcze nalał sobie wódki, po czym ni stąd, ni zowąd, zaczął zwierzać się, że musi tu robić coś, czego Bóg nie pochwala. Wyznał wtedy, że ostatnio amunicja jest w wielkiej cenie, więc musi ludzi "riezać" i ma całe ręce we krwi. Nie powiedział wprawdzie, że chodzi o więźniów z obozu, ale J. Chorzępa skojarzył to ze swymi obserwacjami ze strychu oraz z kuchni domu, który zajmował komendant, gdzie zauważył, że pali się jakąś pokrwawioną bieliznę.

fot: Włodzimierz Kirszner
Jan Dec - z Turzy, w którego lesie znajduje się część zbiorowych mogił. jedną z nich odkryto potajemnie zaraz po likwidacji obozu w Trzebusce.

fot: Włodzimierz Kirszner
Fragmenty kory na buku stojącym w pobliżu dwóch krzyży w turzańskim lesie. Widać na niej wyraźnie nacięcia - dowód, że ludzie z AK byli tu już w 1944 roku i celowo oznaczyli to miejsce.
Te skojarzenia przekazał J. Chorzępa nieżyjącemu Wojciechowi Pikorowi, o którym wiedział, że jest żołnierzem AK. Dopiero po kilku tygodniach dowiedział się, że duża grupa AK-owców wybrała się nocą do lasu Jana Deca w Turzy, gdzie odkryto jeden ze świeżych, zbiorowych grobów, w którym znaleziono m.in., ciało jedynej kobiety, jaką wcześniej zapamiętał z terenu obozu. Była ona podobno sanitariuszką jednego z dwóch oddziałów AK, które wyruszyły z tego terenu na pomoc walczącej Warszawie, ale w ostatniej chwili - gdzieś pod Mielcem - zmieniono rozkazy i nigdy nie przekroczyły one linii Wisły. Kobietę tę rozpoznało podobno kilku uczestników tajnej ekshumacji, którą - co okazało się później - przeprowadzono już po likwidacji obozu w Trzebusce, czyli w pierwszych dniach drugiej połowy listopada 1944 r.

Jednymi z uczestników tamtej ekshumacji byli Julian K. z Trzebosi oraz Stanisław P. z Sokołowa. Ponad 20-osobową grupą, która pod osłoną nocy mszyła do lasu w Turzy, aby zbadać sprawę zbiorowych mogił kierował Bolesław Nazimek, a w skład jej wchodził m. in. kapelan AK, nieżyjący już ks. Józef Pelc z Sokołowa oraz lekarz Jabłoński. Po dotarciu na miejsce, stwierdzono przy świetle latarek, że w kilku miejscach teren jest tu wyraźnie niższy, a groby są wyraźnie zamaskowane. Odkopano cześć największego spośród nich i już po odłożeniu wierzchniej, półmetrowej warstwy ziemi, natrafiono na gałęzie, pod którymi w trzech warstwach ułożone były ciała pomordowanych. Wszystkie miały wyraźne nacięcia na szyi lub karku, co potwierdziło w pełni szokujące wyznania komendanta obozu. Ciała były nagie, a ręce i nogi miały skrępowane drutem. Jedną z pochowanych w tym miejscu była właśnie sanitariuszka. którą Julian K. rozpoznał natychmiast. Nie znał jednak nie tylko jej imienia i nazwiska, ale nawet jej organizacyjnego pseudonimu. Pozostałych ciał nikt nie był w stanie rozpoznać. Mogiłę więc po odprawieniu modlitwy, zasypano starannie, oznaczając niektóre z rosnących wokół niej drzew nacięciami na korze.

aut: Janusz Klich

strzałka do góry




Nowiny Rzeszowskie (9 kwiecień 1990)

Krzyczący las

Turzański las ciągnie się na przestrzeni kilku kilometrów na zachód od głównej szosy Rzeszów - Sokołów - Nisko. Od Trzebuski do końca Turzy jego skraj wyrasta na długości - 6 kilometrów, więc szukanie dojścia do miejsca, w którym znajdują się groby pomordowanych w jesieni 1944 r., więźniów NKWD, jest bez przewodnika zadaniem bezsensownym i skazanym z góry na niepowodzenie. Na polnej drodze, która biegnie wzdłuż leśnego masywu, nie ma bowiem ani jednego znaku lub tablicy, która ułatwiałyby dotarcie do celu. Jeszcze nie tak dawno za próbę ich postawienia czekałyby śmiałka szykany i przesłuchania, a ostatnio pewnie nikt ich nie stawia, gdyż podobno kręcili się tu domorośli badacze przeszłości z łopatkami saperskimi za pasami. Ale nie usłyszeli krzyku tej ziemi, przesiąkniętej krwią i zbrodnią.
Jedziemy kilka kilometrów tą drogą, po której przed 45 z górą laty podążać musiały ciężarówki ze skazanymi z Trzebuski, ale odnalezienie wjazdu do ich zbiorowych mogił wydaje się coraz mniej prawdopodobne. Szczęście nam jednak sprzyja z pola, z bocznej dróżki akurat dojeżdża wiejska furmanka. Jeden z siedzących na niej - Stanisław Wilk z Turzy chętnie przesiada się do samochodu i służy za przewodnika. Wjeżdżamy wąską drożyną na sam skraj lasu, gdzie widać świeże, białe tabliczki - drogowskazy do dwóch miejsc kaźni. Wpierw ruszamy do "pewniejszego" z nich znajdującego się w lesie Jana Deca. Istnienie tu kilku (najprawdopodobniej dziewięciu) dużych, zbiorowych mogił potwierdzili zgodnie niemal wszyscy znani mi z dokumentów i rozmów świadkowie. Leśną drogą, schodzącą wpierw w dół, gdzie teren jest wyraźnie podmokły, a następnie wznoszącą się na

fot: Włodzimierz Kirszner
Stanisław Wilk - z Turzy, wskazuje drewniany krzyż w lesie J. Deca. Usypany poniżej kopczyk ma tylko symboliczne znaczenie. Tu wszędzie mogą być mogiły pomordowanych.
niewielki wzgórek, dochodzimy wreszcie do miejsca, gdzie stoi spory, drewniany krzyż, postawiony tu w październiku 1985 r. Aktualnie wisząca na nim tablica informuje. Iż spoczywają tu w zbiorowych mogiłach ofiary ludobójstwa stalinowskiego, bestialsko pomordowani w jesieni 1944 r., żołnierze WP i AK, Polacy z ziem wschodnich i okolic, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, Litwini, Węgrzy i inni, których dosięgły ręce specjalnej grupy NKWD przy sztabie dowódcy I Frontu Ukraińskiego marszałka Iwana Koniewa, stacjonującego podówczas w pobliskich Mazurach.

"Śmierć ich woła o pomstę do nieba" - sumuje tę informację napis sygnowany przez Związek Żołnierzy AK i Komitet Obywatelski "Solidarność".

Ale i ten napis ma swoją historię. Zmieniał się on kilkakrotnie, gdyż - jak reporterowi mówią ludzie - do niedawna wciąż kręcili się tu jacyś mężczyźni, zajeżdżający ""wołgami" i za ich przyczyną kolejne tablice ginęły. Od niespełna roku nikt nie ma już odwagi bezcześcić krzyża, tego miejsca i aureoli świętości, która go otacza.

Mogił też nigdzie nie widać, gdyż od początku starannie maskowano ich istnienie. Nie ma też w pobliżu na drzewach wyraźnych śladów nacięć, o których już pisałem. Znajdziemy je na bukach ok. 200 m dalej, przy dwóch krzyżach, których zdjęcie wydrukowaliśmy w minioną środę. S. Wilk wyjaśnia, że rosnące tu sosny, to drzewa młodsze niż zdarzenia, które się z tym skrawkiem lasu kojarzą. Zasadzono je w miejsce dawnych, powalonych przez wiosenną burzę i potworny wiatrołom, które tę część sosnowego masywu nawiedziły w 1959 r. Trudno więc będzie szukać tu śladów zbrodni, bo i przyroda dziwnie sprzyjała Ich ukryciu.

A szukać trzeba będzie na długości niespełna 200 metrów (do owych dwóch krzyży z 1981 I 1989 r.) i na szerokości ok. 50 m. Jeśli dojdzie więc do ekshumacji, trzeba będzie łopatami (bo właściciele lasu, i słusznie, nie godzą się na wjazd tu jakiegokolwiek sprzętu, np. koparek, przekopać - bagatela -teren lasu na przestrzeni 10 000 m kw., czyli 1 hektara ! Niech te cyfry dadzą ogrom trudu i kosztów w docieraniu do prawdy, do której kiedyś przecież dotrzeć trzeba.

Na łamach prasy krajowej podniesiono ostatnio także postulat przekopania pastwiska gromadzkiego w Trzebusce. Nierozważne to żądanie i nie wynikające ze znajomości faktów, które logicznie przeczą takim pomysłom. Niemal wszyscy świadkowie likwidacji obozu w Trzebusce (a stało się to w przybliżeniu w połowie listopada 1944 r.), potwierdzają, Iż choć dokonano jej bardzo szybko, zrobiono to jednak dokładnie. Ziemianki, z których wyjęto pobutwiałe już okrąglaki, bardzo dokładnie przekopano, zanim je ostatecznie zasypano. Rosjanie z benedyktyńską dokładnością zadbali o to, by nie tylko po sobie, ale i po więźniach nie zostało tu żadnych materialnych dowodów zbrodni i niewolenia ludzi. To samo dotyczyło innych szczegółów. Zasypano rów latrynowy, który w naturalny sposób użyźnił tu jedynie grunt i nikt tam nic już nie znajdzie, zdjęto ogrodzenia itp.

Kiedy mieszkańcy zbiegli się tu na wieść o zlikwidowaniu obozu, aby - być może - zdobyć coś z pozostałości po nim do własnego gospodarstwa, naprawdę nie było tu już czego szukać. Łupem co poniektórych były jedynie owe okrąglaki, które jeszcze tej zimnej jesieni zużyli na opał.

Szkoda, że wcześniej mieszkańcy nie zadbali o zachowanie przynajmniej niektórych śladów i dowodów. Odzież wierzchnią wywożonych do lasu skazańców pakowano tu do samochodów i wywożona Taka była generalna zasada, od której były wyjątki. Za butelkę krzepkiej okowity ten i ów "załatwiał" jednak u obozowych strażników kapotę albo spodnie z tych pogrobowych kontyngentów. W jednej z kurtek, ktoś znalazł podobno w kieszeni okupacyjne kwity żywnościowe jej właściciela. Nikt jednak dokładnie nie pamięta, co się z nimi stało.

Ale ludzi z Trzebuski i Turzy trzeba zrozumieć. Zbyt długo sprawy te kryło milczenie, a próby ich nagłośniania bezwzględnie tłumiono, by ktoś odważył się przechowywać związane z nimi dokumenty i dowody. Jeśli tacy ludzie byli, jak np. zmarły przed kilkoma laty ks. proboszcz Józef Pelc, b. kapelan AK z Sokołowa, nie zostały po nich dostępne archiwa. Materialnych dokumentów zbrodni na razie więc nie ma i dostarczyć ich może tylko ekshumacja grobów w turzańskim lesie. Ale i ona nie odbędzie się jednak tak szybko, jak pierwotnie zakładano. Wiąże się to nie tylko z problemami finansowymi i organizacyjnymi, o których wspominałem już kilkakrotnie.

To też pewne aspekty śledztwa w tej sprawie, które już w trakcie drukowania kolejnych odcinków tej publikacji, znalazło się na zakręcie. Przypomnę, iż pierwsze próby oficjalnego ujawnienia ponurych tajemnic Trzebuski i Turzy podjęła w październiku 1981 r., grupa działaczy NSZZ "Solidarność", po której wnioskach Prokuratura Wojewódzka w Rzeszowie podjęła tzw. czynności wyjaśniające. Nie bardzo dziś wiadomo, co wówczas ustalono, gdyż w aktach obecnego śledztwa nie ma żadnych wzmianek w tej sprawie. Potem był stan wojenny i nad sprawą zbrodni NKWD zaciśnięto jeszcze mocniej kleszcze niepamięci. Głośno dziś mówiący o wszystkim reporterowi świadkowie często wspominają wizyty SB w swych domach, fałszywe oskarżenia o byle jakie przewinienia, ostrzeżenia prokuratorów. Ludzie ci mówią o tym ze zrozumieniem i bez zawiści, ale są też wymierne skutki ich szczerości. Dopiero 6 maja 1989 r., a więc po obradach "okrągłego stołu" do Prokuratury Wojewódzkiej w Rzeszowie wniosek o wszczęcie śledztwa w tej sprawie wniósł Społeczny Komitet Zabezpieczenia Grobów w Turzy, a podpisali go: Stanisław Pięta, Stefan Łódź, Julian Kurasińskl, Kazimierz Chorzępa, Janusz Szkutnik, Jan Cborzępa i Antoni Kopaczewski (kolejność wg złożonych podpisów).

5 lipca ub. r. wszczęto w tej sprawie śledztwo a o jego przebiegu kilkakrotnie szczegółowo Informowałem w "Nowinach" Dziś - o czym dowiedziałem się w miniony czwartek - stanęło ono w miejscu, gdyż wyłączono zeń prokuratora, który je od dawna prowadził. Sprawa ma - jak się domyślam - szersze aspekty, więc nie będę jej komentował, nie znając szczegółów. Do prawdy jednak wciąż daleko...

PS. Dziękuję osobom, które pomagały mi w zbieraniu materiałów i dostarczyły nowych szczegółów oraz wiadomości na temat Trzebuski i Turzy już w czasie druku tego cyklu. Po Ich uporządkowaniu i uzupełnieniu do sprawy jeszcze powrócę.

aut: Janusz Klich

strzałka do góry




Nowiny nr. 216 - 6 XI 1996r.

Rozmowa z Franciszkiem Bełzem z Nienadówki

Uważa się, że lasy w Turzy kryją zwłoki ok. 500 osób - ofiar terroru NKWD w 1944 r. Podczas prac ekshumacyjnych wiosną 1990 r. wydobyto zaledwie 17 zwłok. Dalsze poszukiwania nie dały rezultatu. Pan twierdzi, że mogił trzeba szukać gdzie indziej, w lasach za Nienadówką Górną. Dlaczego ?

- Jesienią 1944 r. widywano sowieckie ciężarówki, jadące o zmierzchu w stronę lasu, właśnie za Nienadówką Górną, do tzw. Cypla. Jako 12-letni chłopiec byłem świadkiem ich przejazdu. Oglądali je też starsi wówczas gospodarze. W gronie zaufanych głośno wówczas o tym mówiono...

Po czym poznawano, że auta te wiozą właśnie więźniów ?

- Drogę do lasu stanowiły wówczas dwie koleiny, wyżłobione wozami konnymi. Auto nie mieściło się w nich, dlatego jechało z przechyłem na którąś stronę. Wówczas drzwiczki z tylu łopotały, domykając się, albo uderzały o obudowę, pozostając otwartymi na oścież. W takim właśnie momencie widziałem konwojentów z bronią, siedzących u wyjścia, zaś w głębi stłoczone postacie w bieliźnie. W takich warunkach terenowych auto jechało niezbyt szybko. Raz próbowałem biec za nim i zaglądać do wnętrza, ot tak z ciekawości. Poniechałem tego, gdy konwojent krzyknął na mnie i zamierzył się pistoletem !

Auto wjechało do lasu i co działo się dalej ?

- Nic, nie słyszeliśmy żadnych strzałów. Dziwiło to niezmiernie naszego sąsiada Ożoga, dzielił się tymi wątpliwościami z moim ojcem, wówczas gajowym. Obydwaj zaczęli podejrzewać, że Sowieci mogą stosować inny sposób pozbawiania więźniów życia. Samochód wracał z powrotem głęboką nocą. Wspomniany już Ożóg nazajutrz rano wybierał się czasami do swojego lasu. Przy okazji tropił ślady. Zawsze urywały się właśnie koło Cypla. Jednak niczego podejrzanego nie zauważył.

- Czym tu tłumaczyć ?

- Po mojemu tym, że "robotę" wykonywali fachowcy, zaś miejsce pochówku było zawczasu przygotowane. To uprawdopodobniałoby inną hipotezę. Otóż parę numerów dalej, u Kubasów, mieszkało wówczas na kwaterze 4 żołnierzy NKWD. Całymi dniami przebywali oni w lesie. Cóż tam mogli oni robić ? Dziś jestem prawie pewien, że przygotowywali w Cyplu groby dla tych, przywożonych wspomnianym autem. Żołnierzy regularnie odwiedzał oficer, przyjeżdżający terenowym Willisem. Prawdopodobnie przywoził instrukcje i rozkazy.

Jakie przesłanki wskazują jeszcze, że autem tym wożono więźniów na stracenie ?

Jeździło ono regularnie co tydzień, czasami i dwa razy w tygodniu. Pewnego razu miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Otóż auto owo ugrzęzło w rozlewisku tuż za rzeką. Eskorta nie była liczna, toteż dla wypchania wozu użyto więźniów. Prawdopodobnie na tę chwilę zostali oni rozkuci. Zarośla i chaszcze rozciągały się dosłownie obok i jeden, korzystając z okazji, skoczył w nie i zniknął z oczu. Eskorta nawet nie zdążyła zareagować. Opanowawszy zamieszanie, żołnierze ruszyli na poszukiwanie zbiega do najbliższych domów. Jeden przyszedł i do nas. Świecił latarką po wszystkich pomieszczeniach, mówiąc, że "kwater dla wojska poszukuje". Wszędzie się rozglądał, wywracał nawet pierzyny na łóżkach. W końcu, rozzłoszczony, odszedł. Nazajutrz podawano sobie w sąsiedztwie wieść, że ruscy poszukiwali zbiega, któremu udało się ujść.

Czy tymi spostrzeżeniami podzielił się Pan z kimś ?

- Tak, rok temu - zgłosiłam się do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Byłem przesłuchiwany przez prokurator Hannę Solarewicz. Wiosną br przybyła ona z zespołem archeologów do lasu. Spenetrowaliśmy wspólnie Cypel. Z układu gruntu archeolodzy, orzekli, że może on skrywać mogiły. Prace poszukiwawcze zaplanowane były na lato br.
Na przeszkodzie temu stanęła jednak niesprzyjająca aura. Jednak miejsce zostało oznakowane i czeka na praktyczną weryfikację.

Rozmawiał: Edward Winiarski

strzałka do góry




Nowiny Rzeszowskie - 12 listopad 1996r.

Meandry jednego śledztwa.

Ukazała się nowa publikacja, traktująca o tragicznym wydarzeniu najnowszej historii naszego regionu i jego współczesnych reperkusjach. „Obóz NKWD Trzebuska 1944 r.” stanowi zapis czynności prokuratorskich w ramach prac Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Autor - prokurator Hanna Solarewicz relacjonuje swoje poczynania od dnia wszczęcia śledztwa w sprawie Trzebuski i Turzy 6 maja 1989 r. do końca roku 1995.

Na początku krótko charakteryzuje sytuację na tym terenie przed półwieczem. "Z ustaleń prokuratury - czytamy - wynika, że w połowie sierpnia 1944 r. do wsi Trzebuska przybył oddział żołnierzy I Frontu Ukraińskiego i
funkcjonariuszy NKWD. Zajęli oni teren, gdzie mieściło się pastwisko gromadzkie i dawny dom spółdzielczy zabito deskami. Cały ten teren został ogrodzony wysokim płotem z drutem kolczastym i był pilnie strzeżony. Mieszkańcy okolicznych domów zmuszeni zostali do zamieszkania w zabudowaniach gospodarczych. Oficerowie NKWD i żołnierze zajęli opuszczone domy na swoje kwatery".

Dalej na kartach tej książeczki znajdujemy zeznania świadka, jednego z nielicznych, którzy przebywali w trzebuskim obozie. Michał Sobień, żołnierz AK z Jarosławia, więziony był przez cały wrzesień 1944 r. Wespół z nim trzymano 18 mężczyzn. Byli wśród nich Rosjanie, żołnierz niemiecki z SS Galizien, jeden Azerbejdżanin. Trzy razy dziennie otrzymywali pożywienie: herbatę z gałęzi, zupę i kawałek chleba. Na przesłuchaniach zarzucano im współpracę z Niemcami, sabotaż, wystąpienie z bronią w ręku przeciwko ustrojowi.

11 maja 1990 r., rozpoczęto w lesie turzańskim prace ekshumacyjne, w trakcie których wydobyto zwłoki 17 osób, w 11 przypadkach śmierć ofiar nastąpiła wskutek strzału w tył głowy, a w 5 zaś nie odnaleziono symptomów użycia broni palnej. Jeden przypadek uniemożliwiał stwierdzenie przyczyny zgonu.

Dalsza penetracja lasu turzańskiego okazała się bezowocna mimo intensywnego kopania, wierceń geologicznych, użycia sprzętu do badań kryminalistycznych, typu „MORA”. Prokurator Solarewicz prezentuje następnie swoje zabiegi o uzyskanie dostępu do centralnego Archiwum Państwowego w Kijowie, gdzie w dziale S 3833 znajdują się materiały dotyczące obozu w Trzebusce o objętości 50 stron maszynopisu. Odpowiedzi od władz ukraińskich nie otrzymano. Niepowodzeniem zakończyły się też próby dotarcia do materiałów archiwalnych, które prezydent Rosji Borys Jelcyn przekazał 20 X 1992 r. Lechowi Wałęsie, jak też wgląd do Państwowej Służby Archiwalnej Rosji. Pozostało liczyć na świadków i źródła krajowe. W zakończeniu publikacji prokurator Solarewicz podaje adres i telefon Okręgowej Komisji BZPNP w Rzeszowie, gdzie mogą zgłaszać się świadkowie wydarzeń sprzed pół wieku w Trzebusce i Turzy.

Całość uzupełniają ilustracje szkieletów wydobytych podczas prac ekshumacyjnych, plan sytuacyjny obozu oraz zdjęcia z poprzednich uroczystości. Kolorowa okładka przedstawia grób i pomnik z krzyżami w tle w turzańskim lesie.

Pozycję "Obóz NKWD Trzebuska 1944 r." wydano staraniem Towarzystwa Miłośników Ziemi Sokołowskiej, druk wykonała Poligrafia Wyższego Seminarium Duchownego w Rzeszowie.

Edward Winiarski

Hanna Solarewicz „Obóz NKWD Trzebuska 1944 r.” Rzeszów, 1996.

strzałka do góry




Cypel Nienadowski - Co dalej ?
Mam nadzieję, że tajemnica mordu ofiar obozu NKWD na Trzebusce na tzw.Cyplu Nienadowskim zostanie kiedyś wyjaśniona. Mam nadzieję, że przyjdzie czas, że znajda się ludzie i środki na te działania. Jest to na pewno możliwe przy dokładnym sprawdzeniu "geo radarem" terenu, który wskazywał Nasz sąsiad śp. Jan Ożóg. Powtarzał On dobitnie i uparcie, że mogiły znajdują się na działkach lasów chłopskich tj. na działce Wójcika i na działkach sąsiednich. Zaznaczał, że ziemia wykopywana z mogiły musiała być wykładana na pałatki wojskowe lub na inne podobne płachty. Wskutek tych zabiegów po zasypaniu mogiły nie było widać nigdzie śladu świeżej ziemi. Świeżą mogiłę pokrywano naniesionym igliwiem i ściółką leśną z innego miejsca. powiększ zdjęcie

Franciszek Bełz

Z tego tez wnioskować można, że mogiły znajdują się na terenie pagórka, gdzie nie porastała borowina czy inna trawa. Można na tej podstawie ograniczyć teren poszukiwań, wyłączając z nich tereny niskie. Należy również wykluczyć poszukiwania na miejscach domniemanych mogił, czyli dołach i zapadliskach. W swoich poszukiwaniach dokonałem w tych miejscach odwiertów sondażowych o głębokości od 150 do 200 cm. Doły te to pozostałości po wykopanych drzewach lub innych leśnych robót.
powiększ zdjęcie

mapka wyk. przez F. Bełza


Moim zdaniem teren pagórków na wspomnianych chłopskich działkach, należy prześwietlić georadarem metr po metrze. Jestem pewien, że one (mogiły) tam na terenie Cypla Nienadowskiego są, bo przecież sam widziałem wywożonych tam samochodami jeńców NKWD. Moim marzeniem jest dożyc tego czasu odnalezienia, godnego pochowania Tych niezłomnych bohaterów i godnego uczczenia tego miejsca dla historii i następnych pokoleń.
strzałka do góry




Nienadowski cypel
O jeńcach obozu NKWD w Trzebusce wywożonych do lasu nienadowskiego, słyszałem po raz pierwszy na początku lat 90-tych. Kolega z Nienadówki opowiadał o pewnym panu z tej wsi, który miał o tym mówić. Ale po wielkim szumie medialnym z lat przełomu 1989/1990, nie wydawało się być prawdopodobne by ktoś powiedział coś nowego – o czym nie wiedziałaby Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich i Stalinowskich. Czy prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie działalności obozu NKWD w Trzebusce mogli pominąć taki ślad? Nie zbadać wiadomości świadka wywózek jeńców do nienadowskiego lasu? Przecież ich apele do ludności by dzielili się wiadomościami o tragicznym roku 1944 i dziejach obozu z Trzebuski obiegły nie tylko lokalne media ale i te ogólnokrajowe. Dziś wiemy, że prokuratorzy odwiedzali świadka i skrupulatnie roztrząsali ten ślad, ale...nigdy nie doszło w latach 90-tych do poszukiwań w rejonie cypla nienadowskiego. Czy można było to zrobić ? Zapewne tak – o czym świadczy akcja ekshumacyjna w lesie turzańskim z 1990 r. Las nienadowski „odpuszczono” jednak wówczas całkowicie. Być może powodem było to, że w lesie turzańskim byli ludzie którzy wskazywali miejsca gdzie powinny być groby i było wielu świadków którzy je tam widzieli. W lesie nienadowskim nikt tego zrobić nie potrafił i nie potrafi. Wiele na to wskazuje, że o cyplu nienadowskim nie wiedzieli nawet żołnierze AK z tamtejszej, prężnie działającej placówki – na kolonii nie mieszkał żaden z nich. Dlaczego więc warto ten ślad zbadać Swoistym „kustoszem” pamięci o wydarzeniach z 1944 r. w Nienadówce jest Franciszek Bełz. Urodzony w tej miejscowości w 1932 r. w tragicznym roku miał 12 lat. Młody chłopiec wiele jednak zaobserwował, a to co widział zapamiętał po dziś dzień. W drugiej połowie lipca 1944 r. Sokołowszczyzna została wyzwolona z rąk hitlerowskiego okupanta. Radość wyzwolenia przysłoniło wszędobylstwo żołnierzy i oficerów radzieckich a zwłaszcza formacji która mogła przynieść śmierć – NKWD.

Gdy w sierpniu tego roku przyszła wieść, że na pastwisku gromadzkim w Trzebusce powstał obóz NKWD, zagrożenie wydało się być jeszcze realniejsze. Dom Franciszka znajduje się na uboczu głównej drogi przez wieś i sąsiaduje wraz z kilkoma innymi z pobliskim lasem. Pewnego wrześniowego wieczora, samochód wojskowy (miał przypominać on późniejszy dostawczy samochód typu Lublin – przyp. O.P.) zjechał z głównego traktu i skierował się w stronę niewielkiego skupiska domów. Chłopiec zauważył pojazd z daleka i zaintrygowany wyszedł do drogi. Gdy przejechał koło zabudowań gospodarskich i ruszył w stronę lasu, poszedł za nim. Nadwozie dużego pojazdu było zabudowane czymś co przypominało listewki czy cieniutkie deseczki z dachem z blachy. Z tyłu samochodu były drzwi dwuskrzydłowe. Ponieważ dawniej drogi były nie utwardzone, wozy chłopskie wyżłobiły głębokie koleiny. Samochód jechał jedną stroną wyżej a drugą z powodu koleiny niżej. Na skutek przechylenia jedne z drzwi się nagle samoczynnie otworzyły. Tuż przy samych drzwiach zobaczył żołnierza radzieckiego z peemem. Po drugiej stronie zapewne siedział drugi bo widać było jego nogi. Na pace samochodu natomiast, Franciszek ujrzał powrzucanych jak snopy zboża ludzi w szarej bo przybrudzonej bieliźnie. Nie zauważył by ktoś miał ubranie czy mundur – wszyscy byli w bieliźnie.

Chłopiec zaczął biec za samochodem, wtedy jednak sołdat go zauważył. Krzyknął coś i pogroził bronią. Wystraszony zatrzymał się i pojazd wkrótce zniknął za zakrętem wiodącym do bliskiego już lasu. To nie był jedyny taki transport który jechał do tego lasu. Franciszek twierdzi że samochód jeździł i wcześniej i później raz a czasami nawet dwa razy w tygodniu. Jak mówili miedzy sobą jego rodzice – wracał późną nocą. Siostra chłopca Waleria twierdziła, że jak był samochód, to słychać było później strzały.

Drugi świadek wydarzeń z 1944 r. Ludwik Kustra, jako chłopiec postanowił pójść śladami które pozostawił po sobie tajemniczy samochód i zobaczyć dokąd dojechał. Uszedłszy tym tropem zagłębił się w las. W pewnym momencie w rejonie niewielkiej górki wyłoniła się sowiecka warta. „Pastoj, kuda idjosz?” usłyszał. A gdy chłopiec niezdecydowanie przystanął żołnierz rzucił komendę – „Nazad!” No i trzeba było zawrócić. Według Kustry próbował jeszcze podejść dwa razy, ale sytuacja się powtarzała. Podobnie próbował Franciszek Bełz. Prawdopodobnie warta była i w dzień i w noc.

Nadeszły chłodniejsze i bardziej mokre dni. Gdzieś pod koniec października 1944 r. miało miejsce inne ważne i niezwykłe wydarzenie. Otóż samochód z jeńcami dojechawszy do lasu ugrzązł w rozlewisku tuż nad rzeczką. Eskorta nie była liczna. Według Bełza oprócz dwóch żołnierzy siedzących z tyłu samochodu, stanowili ją jeszcze kierowca i siedzący obok niego żołnierz – prawdopodobnie oficer NKWD. Próbowali oni sami wypchnąć pojazd, ale im się to w trzech nie udało. Wtedy podjęli ryzykowną decyzję. Jeńców wyprowadzono z samochodu. Mieszkający blisko lasu gospodarz – Józef Kustra widząc to całe zamieszanie zbliżył się nieco i chowając za drzewo obserwował co będzie dalej. Część jeńców wyprowadzono z samochodu by pomogli żołnierzom wypchnąć pojazd z grzęzawiska.

Według Ludwika Kustry było ich 7. Wszyscy mieli ręce skrępowane przed sobą na krzyż drutem. W zaistniałej sytuacji eskorta zdjęła im więzy. Gdy rozpoczęto wypychać samochód, jeden z jeńców błyskawicznie odskoczył od niego i wpadłszy w pobliskie zarośla i chaszcze zaczął uciekać. Ponieważ wzdłuż drogi było ich wiele i były dosłownie tuż obok, więzień szybko zniknął sołdatom z oczu. Nie zdążyli zareagować skutecznie. Oddany strzał – strzały, były bardziej na postrach dla pozostałych jeńców. Józef Kustra nie ryzykował jednak dalszej obserwacji i schronił się w domu.

Czy uciekł jeszcze ktoś ? Nie można tego wykluczyć, że nie uciekł jeszcze i drugi jeniec ale pewności tu nie ma. Co było dalej ? Można się domyśleć, że eskorta opanowawszy sytuację lepiej zabezpieczyła boki a po skrępowaniu i załadowaniu ludzi na pakę pojazdu, udali się w stronę tragicznego cypla leśnego bądź też rozpoczęli krótkie poszukiwania. Tego samego dnia późnym wieczorem do domu Bełzów przyszli Rosjanie. Jeden wszedł do środka. Ubrany w mundur Rosjanin wyposażony był w raportówkę i pistolet w kaburze. Zapewne był to oficer który nadzorował transport jeńców podczas wywózki do lasu. „Przyjdzie wojsko na kwaterę” – poinformował. Zaczął rozglądać się po domownikach i pomieszczeniu. „Kuda gospodarz?” – rzucił. Ojciec Franciszka leżał w izbie chory. Przyglądając się podszedł nagle do łóżka i ku zdumieniu gospodarza ściągnął z niego pierzynę. Chwilę później bez słowa, wyraźnie rozzłoszczony opuścił dom udając się zapewne do pozostałych kilku domów nienadowskiej „kolonii”.

Gdy nazajutrz gospodarze po sąsiedzku wymienili spostrzeżenia, wszystko stało się zrozumiałe. Rosjanin przeszukiwał okoliczne domy w poszukiwaniu zbiega. ściągnął pierzynę z chorego po to by się upewnić, że pod nią nie zobaczy ubłoconych nóg bądź szarej bielizny. Oczywiście zapowiadani żołnierze na kwaterę nie przybyli bo to była zwykła wymówka. Zbiega zapewne nie znaleziono. Oczywiście oficer nadzorujący transport poniósłby za tą ucieczkę poważne konsekwencje, ale zapewne „dogadał się” ze swymi ludźmi by o tym zdarzeniu nic nie mówili przełożonym. O tym, że tego nie zrobił gospodarze ze wsi mógą być spokojny. A kto miał sprawdzać czy w leśnym grobie statystyka ciał się zgadza ?

Tereny tzw. nienadowskiego cypla wyglądają dziś inaczej jak w czasie II wojny światowej. Las się zmienił – zwłaszcza ten po państwowej stronie gdzie grube drzewo zostało wycięte i dziś rośnie młody las. Gdzie są domniemane groby ? Czy w lesie chłopskim czy państwowym ? Nieżyjący już Jan Ożóg twierdził że idąc do swego lasu widział na chłopskich działkach leśnych po drodze miejsca „ruszone” – ziemia miała tam być inna, miększa. Miało to być na wyżynach leśnych. Tam zapewne ziemia lepiej nadawała się do maskowania. Ożóg twierdził jednak, że te podejrzane miejsca były świetnie zamaskowane, człowiek nie znający tego lasu by ich nie zauważył. Według Franciszka Bełza maskowanie dokonywali „fachowcy”, którzy miejsce pochówku mieli zawczasu przygotowane.

Kto mógł to robić ? Kilka domów od jego rodzinnego gospodarstwa u Kubasów kwaterowało wówczas 4 funkcjonariuszy NKWD – w tym oficer zapewne bo był to żołnierz z raportówką. Kubasowa była już w podeszłym wieku bo po 70-tce, do tego opiekowała się dwoma głuchoniemymi dziećmi. NKWD zapewne w tej sytuacji uznało tą kwaterę za najlepszą. Całymi dniami funkcjonariusze ci przebywali w lesie. Co przez tyle czasu robili ? Bełz jest dziś niemal pewien, że przygotowywali oni groby dla tych nieszczęśników przywożonych samochodem. Potem też zapewne groby maskowali, pilnowali. Wspomnianą czwórkę regularnie odwiedzał oficer NKWD, który przyjeżdżał do nich terenowym willysem. Zapewne przywoził im dalsze instrukcje i rozkazy. Znając trudności z odnalezieniem zamaskowanych grobów w lesie turzańskim, nie dziwi mnie to, że wielu właścicieli działek leśnych w rejonie cypla może powątpiewać w istnienie grobów. To jednak nie znaczy, że ich tam nie ma. Czy jest możliwe odnalezienie grobów w lesie nienadowskim ? Zapewne tak. W czerwcu 2008 r. podjął już próbę poszukiwawczń wraz ze swą ekipą Adam Sikorski z TV. Lublin; autor poważanego powszechnie programu w regionalnej trójce "„Było nie minęło”. Przy wyjątkowo nie sprzyjającej pogodzie, przy złośliwości rzeczy martwych (padła bateria w geo-radarze – przyp. O.P.), udało się odnaleźć m.in. kilka łusek na stopniowo niewielkim obszarze. Odpowiadają one tym stosowanym przez NKWD. Ekipa Sikorskiego zapowiedziała ponowny przyjazd na który z niecierpliwością czekamy. Wszak w grudniu 2008 r. penetrowaliśmy też i las turzański – tam też poszukiwania będą kontynuowane. Michał Kalisz z rzeszowskiego IPN który odpowiada za procedury formalne poszukiwań, informował mnie niedawno o możliwości wszczęcia tych prac późną jesienią tego roku. Póki co winniśmy wdzięczność świadkom wydarzeń sprzed lat takim jak pan Franciszek Bełz za to, że uporczywie przypomina następnym pokoleniom o tragicznej przeszłości. Oby jego marzenie o odnalezieniu grobów pomordowanych i ich godnym pochówku ziściło się jak najszybciej.

tekst: Piotr Ożóg

strzałka do góry




Mord w Nienadówce - Ruskie przyszły

Święcone dla schizmatyków, uchodźców znad Donu w naszym kościele.

  • 15 IV - po południu przyjechało - pod strażą niemiecką - kilkadziesiąt wozów z rodzinami i zakwaterowali w Nienadówce dolnej.
Około 6-stej wieczorem przyszło dwóch mężczyzn do mnie i prosili, abym im poświęcił "Paschę". Porozmawiałem z nimi, byli bardzo grzeczni i powiedziałem, żeby przybyli do kościoła z "darami wielkanocnymi" do poświęcenia. Przybyło do kościoła kilkudziesięciu mężczyzn i niewiast. Organista zagrał na organach, odśpiewał pieśń wielkanocną, a ks. proboszcz, pobłogosławiwszy dary, życzył obecnym "Wesołego Alleluja". Prawie wszyscy płakali i dziękowali za poświęcenia "Paschy". Na drugi dzień wyjechali z Nienadówki.
  • 26 VII - przybyli Sowieci do Nienadówki.

Tak wyglądały pierwsze spotkania mieszkańców Nienadówki z Rosjanami, zanotowane przez ks. Michała Bednarskiego w kronice. Nie brakowało też i innych, o których przypominamy w innych artykułach. Kim byli schizmatycy - uchodźcy z nad Donu, możemy tylko przypuszczać. Konwojowani przez Niemców nie byli jeńcami, a raczej ewakuowanymi rodzinami żołnierzy, oficerów, (np. SS Galizien, ROA gen. Własowa. Armie te złożone z byłych żołnierzy radzieckich walczyły przy boku armii niemieckiej.


Poniżej przedstawię historię jeńca NKWD, Rosjanina zamordowanego bestialsko w Nienadówce. Musiało minąć sporo lat, by ta historia znów ujrzała światło dzienne. Pomijam nazwisko człowieka, który to opowiedział, a miał wtedy kilkanaście lat i był naocznym świadkiem tego okrucieństwa NKWD. Jak wynika z jego opowiadania ta historia musiała wydarzyć się gdzieś pod koniec 1944 roku.

* * * * *

Po wyzwoleniu Polski centralnej zimową porą wieczorem, oddział żołnierzy sowieckich prowadził drogą przez Nienadówkę od strony Trzebosi grupę jeńców. Grupa jeńców była spora liczyła około 200 osób w mundurach niemieckich jak i rosyjskich. Po dotarciu do centrum wsi, ulokowano ich w budynku mleczarni i w część w budynku starej szkoły.

Nazajutrz rano kilku żołnierzy rosyjskich prowadziło przez podwórko Honoraty Walickiej, trzech jeńców, byli oni w samej bieliźnie. Jeńcy szli na śmierć. Skazani byli prowadzeni do niewielkiego lasku, rosnącego niedaleko zabudowań od strony południowej. Jeden z konwojujących strzeli do prowadzonego jeńca trafił go jednak tylko w ramię. Ranny zaczął uciekać, konwojujący chciał strzelić do niego powtórnie i w tym momencie broń się zacięła. Strzelający dogonił rannego i bił go kolbą karabinu po głowie, aż tamten przestał się ruszać. Pozostałym dwóm wyrok jakby odroczono. Oprawcy nie mieli czym wykonać na nich wyroku, zabrali ich z powrotem do budynku mleczarni.

W ten sam dzień około 11 przed południem sowieci poprowadzili pozostałych jeńców w kierunku Trzebuski. Podobno zamordowano ich wszystkich w turzańskim lesie.

Powracam teraz do jeńca, który został zatłuczony w lesie. Jakieś pół godziny po odejściu oprawców, ranny jeniec, ociekający krwią zaczął dobijać się do drzwi domu domu Ożoga, ale mu nie otworzyli, następnie poszedł do domu Chmiela (był grabarzem), tam też drzwi pozostały zamknięte. W końcu trafił do domu Wawrzyńca Wosia, tu drzwi nie były zamknięte, więc wszedł do środka. Ranny jęczał z bólu, zbiegli się zwołani sąsiedzi, radzono co robić. W końcu uzgodniono, że ranny i tak nie ma szans na przeżycie i trzeba zgłosić tę sytuację do "ruskich". Tak też zrobiono. Po chwili przyszedł żołnierz rosyjski, zabrał rannego na pole i tam go zastrzelił.

Wojciech Krzanowski i Wojciech Ożóg zbili trumnę z desek złożyli w niej ciało zabitego i wraz z grabarzem Chmielem pochowali go na miejscowym cmentarzu, gdzieś "na wale".


* * * * *


"mleczarnia" - budynek w centrum wsi, dziś m.in. Bank, biblioteka,PUB Piwnica.
"stara szkoła - naprzeciw kościoła.
"na wale" - miejsce gdzie chowano samobójców, przy samym płocie.

Pewno wielu uzna, że takie historie powinny być przemilczane, powinny odejść wraz z tymi, których dotyczy. Opowiedziana historia może się nie spodobać np. ze względu na to, że ówcześni mieszkańcy nie umieli lub nie chcieli pomóc temu rannemu. Trudno dziś tłumaczyć ich zachowanie, może się po prostu bali. Ruskimi straszono ich od zawsze, NKWD szalało po wsiach. Nie nam osądzać zachowania ludzi z tamtych czasów, bo nikt tak naprawdę nie wie jak postąpiłby sam w podobnej sytuacji.

W opowiadaniu jest jeszcze jeden ciekawy szczegół, wszystkich jeńców poprowadzono w stronę Trzebuski, miano ich zlikwidować w lesie turzańskim. Czy miejsce zwane "Mały Katyń" jest również spoczynkiem jeńców, którzy w zimowy wieczór zatrzymali się na krótką chwilę w Nienadówce ?

przyg: Bogusław Stępień

strzałka do góry




Ku pamięci Turza - Tank zeznaje


(..) Ostatnio zgłosił się do naszego „Muzeum Sybir pro memento” pan Lechosław Witkowski z zaskakującymi materiałami.

Pan ten w zapomnianych okolicznościach, pełniąc funkcję drukarza podziemnej Solidarności, w roku 1984 otrzymał dziwną kasetę magnetofonową. Zawierała ona zeznania świadków zbrodni, popełnionej przez NKWD na Polakach na terenach Ziemi Rzeszowskiej, a konkretnie z miejscowości Turza, w drugiej połowie 1944 roku.

Zapis magnetofonowy dotyczył zeznań bezpośrednich świadków tych zbrodni, zapisanych przez kapelana AK w okresie wojny, ks. Pelca, proboszcza z Sokołowa, zamarłego 3 sierpnia 1984 roku.

Przesłuchanie taśmy tak wstrząsnęło panem Witkowskim, że bał się ją komukolwiek pokazywać i wieczorami przepisał cały zapis na maszynie, a następnie na domowej roboty powielaczu skopiował wiele razy. Następnie kopie te rozprowadzał w środowisku swoich dobrych znajomych.

Potwierdza jego zeznania wycinek Nowego Dziennika z 3-4 stycznia 1987 roku z Londynu [Stamford, Bridgeport, New Haven Ludwig Wagner]. Autor artykułu w Nowym Dzienniku podaje, że do LONDYNU DOTARŁA kaseta z owymi zeznaniami, nagranymi przez ks. Pelca oraz wspomniana 14-stronicowa broszurka zapisu magnetofonowego.

W obiegu istniała jeszcze jedna kopia tych zeznań, już z obrazkami i drukiem lepszej jakości, wydana przez niezależną oficynę, z zaznaczeniem „przedruk”.

Dlaczego to wyjaśnienie jest takie ważne?

Cały zapis magnetofonowy zeznań świadków nagrany przez ks. Pelca dotyczy bowiem mordów dokonywanych przez NKWD zaraz po wkroczeniu do Polski w 1944 roku. Do 1990 roku nikt nie śmiał nawet wspomnieć o takich zbrodniach. Nawet po 1990 roku dziwnie mało publikacji Głównej Komisji do spraw Badania Zbrodni na Narodzie Polskim, jak i IPN, dotyka sprawy mordów sowieckich. Nie mówiąc już o dokładnym wyjaśnieniu, czy zbadaniu. A sprawa jest bardzo istotna. (..)

(..) Nie wiem gdzie się podziali ci ludzie, ale wyjaśnieniem, jednym z wielu, może być historia opowiedziana przez świadków takich zdarzeń, jak te zanotowane przez ks. Pelca i wydrukowane przez Lechosława Witkowskiego - „ Ku pamięci”. (..)



Poniżej podaję zeznania świadków zbrodni w lasach Turzańskich.
Zapis z taśmy magnetofonowej; przepisany przez p. Lechosława Witkowskiego w 1984 roku.


Świadek pierwszy, żołnierz AK o pseudonimie „TANK”

Był rok 1944 jesień, wtedy gdy sztab Koniewa kwaterował na Mazurach, tj. około początku września w Sokołowie stała szkołą NKWD - około 120 ludzi, którzy poszukiwali członków AK. Jak sztab Koniewa stal na Mazurach, to poszczególne wydziały były rozrzucane po całym terenie. W Trzebusce stało sadownictwo, które zorganizowało obóz [lagier] w domach mieszkalnych, z których wyrzucono ludzi i w ziemiankach na terenie starej cegielni.

Mimo, że NKWD wszystko robiło w ukryciu, myśmy się dowiedzieli, że jest grupa więźniów, których trzymają pod silną strażą. Właściwie zainteresowało nas to, że jak wyprowadzali ich na spacer, to byli oni w mundurach. Większość była w mundurach polskich.

Jedną grupę trzymali w dolach; w takich ziemiankach, a drugą grupę - po wysiedleniu gospodarza o nazwisku Jan Rumak - osadzili w jego domu, gdzie najpierw powybijali szyby i zabili okna deskami.

Byli tam oficerowie w mundurach polskich, byli też jacyś cywile, ale ich było mało. Prawdopodobnie był tam jakiś generał.

Raz podeszły pod dom pana Rumaka dzieci bawić się i tam usłyszały głos z domku: „Dzieci to tu jest Polska?” Jedno z dzieci powiedziało to ojcu.

Pan Rumak zbadał sytuację i udało mu się podejść pod dom mimo straży NKWD. Spytał się: „Co chcecie?” Usłyszał głos, który powiedział, że jest z Kresów Wschodnich, podał adres i prosił o powiadomienie żony. Pan Rumak z tym adresem udał się do Wojtka Pikora, który przekazał sprawę księdzu Pelcowi.

Po jakim czasie przyjechały dwie kobiety i zatrzymały się u sąsiada [wskazanego przez ks. Pelca], który obiecał im umożliwić kontaktu z mężem.

Między strażnikami NKWD był taki Wasyl, z którym za wódkę można było wszystko załatwić. Kiedy on miał służbę dali mu tyle wódki, że się upił. Tak doszło do spotkania tych kobiet z mężami uwięzionymi w domu pana Rumaka.

Niestety widzenie trwało bardo krotko, gdyż jak kobiety zobaczyły w jakim stanie są oni tam, to rozpłakały się. Gdy Wasyl usłyszał te lamenty, mimo, że był pijany, przestraszył się swojego czynu i przerwał to widzenie. Potem kobiety wyjechały.

Dom i plac, na który wyprowadzali ich na spacery został ogrodzony wysokim płotem z desek. Jak to długo trwało nie pamiętam. Pewnego dnia zostały podstawione samochody i wywieźli ich tymi samochodami. Ale jak to się mówi, ludzie nie śpią, zauważyli, że samochody zostały skierowane przez Trzebusko w stronę lasu koło Turzy.

Lasy koło Turzy były państwowe, ale zaraz od strony Sokołowa, po drugiej stronie Trzebuszki, są przylegle lasy prywatne. Oni trafili [sowieci] na las prywatny [ówczesny właściciel - p.Gładzik], bo gdyby sowieci trafili na las państwowy, to nie wiadomo, czy by się to wydało.

Po jakimś czasie ludzie zaczęli mówić, że w tym lesie - na skraju - są jakieś groby.

Myśmy to usłyszeli i jako Ak-owcy, których jeszcze garstka została [bo dużo wywieźli do Rosji, dużo aresztowali, a część uciekła na inne tereny Polski] zmówiliśmy się i w kilku poszliśmy szukać tych grobów.

Właśnie w tym prywatnym lesie, trafiliśmy na masowe groby. Były one tak świetnie zamaskowane, że jakby kto nie wiedział o ich istnieniu, to by się nawet nie domyślał, że stoi na masowym grobie. Myśmy się zastanawiali gdzie podziała się ziemia z tych olbrzymich dołów, gdyż nie było widać żadnych pagórków. Na wierzchu grobów był mech i normalne poszycie leśne.

Rozpoczęliśmy rozkopywać jeden z grobów. Warstwa ziemi przykrywała pierwszych zamordowanych. Wynosiła ona około 70 cm. Czy była tam jedna, czy więcej warstw ludzkich ciał, trudno powiedzieć, gdyż z grobu bił straszny odór. Trzeba zaznaczyć, że odkopania grobu dokonaliśmy gdzieś po dwóch miesiącach, około listopada. Odór był tak straszny, że nie można było wytrzymać i musieliśmy zmieniać się co parę minut. W grobach była maź czerwono - ruda, zmieszana z ziemią. Myśmy się zastanawiali, co to jest ta maź, która wydziela taki straszny odór.

Grób, który odkopaliśmy, miał wymiary: szerokość - na wysokość człowieka, a długość około 15 metrów.

Takich grobów było siedem, a niektórzy mówią, że dziewięć. Myśmy wszystkich grobów nie mogli odnaleźć, bo były bardzo dobrze zamaskowane. Jedynie dokładnie ten las spenetrował właściciel.

Myśmy odkopali tylko jeden grób. Ciała leżały obok siebie w tej mazi. Dopiero potem doszliśmy do przekonania dlaczego właściwie był taki odór. Okazało się, że był to „grób rzeźnia”, gdyż NKWD-ziści nie rozstrzeliwali więźniów, tylko zarzynali nożem i ta maź to była krew uchodząca z mordowanych [podkreślenie L.W].

Dopiero niedawno jedna z kobiet, u której mieszkał strażnik NKWD mówiła, że tej nocy, co wywieźli więźniów z domu pana Rumaka, strażnik przyszedł spity i załamany. Udał się do tej kobiety z prośbą, aby ona przyprowadziła księdza, bo on tej nocy podrzynał gardła tym więźniom, bo Stalin skazał - „kulka kosztuje trzydzieści kopiejek, to oni z powodu oszczędności podrzynali gardła tym więźniom. [podkreślenie L.W.]

Ale może robili to tak, aby nie było słychać strzałów? Ponieważ strażnik był pijany i w okolicy nie było księdza, na tym się skończyło. Na drzewach rosnących nad grobami zostały wycięte krzyże. Nie tylko nad tym grobem, co myśmy odkopali, ale i nad pozostałymi, które odnaleźli ludzie.

Według moich obliczeń, w domu pana Rumaka, w domu spółdzielni i w jamach na terenie starej cegielni, było jednorazowo około 150 ludzi.

O dokonaniu tego mordu nikt nie wiedział, jedynie nieliczni mieszkańcy tej okolicy. Tylko my, byli Ak-owcy w ramach WiN, przesyłaliśmy o tym meldunki, ale już wtedy łączność się rwała i nie wiadomo, gdzie te meldunki utknęły.

Pan Lechosław wraz z żoną Teresą zbierali osobiście materiały do tej sprawy w latach 1984/85 na terenie Turzy i w okolicach. Ludzie do ich pracy różnie się ustosunkowali, ale w większości pomagali. Jedną z ciekawostek była informacja, że po postawieniu krzyża na miejscu zbrodni, natychmiast "nieznani " sprawcy niszczyli go, ale ludzie nie darowali i stawiali nowy. Pan Witkowski próbował zainteresować tą sprawą Biskupa Tokarczuka, ale rozmowa nie dała żadnego efektu…i zakończyła się tylko na małej broszurce. (..)

* * * * *



Fragmenty dotyczące Jana Ożoga ps. Tank, pochodzą z szerszego artykułu Dr Jerzego Jaśkowskiego pt. Państwo, którego historia jest na kłamstwie nie może przetrwać. Artykuł ukazał się 29/01/2015 r., na stronie Polish Club Online

przyg. Bogusław Stępień


About | Privacy Policy | Sitemap
Copyright © Bogusław Stępień - 08/05/2013