Foto zmiany

Losowy album

Zostań współautorem !

Napisz do nas


Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło - sprawdzam
stat4u

Walenty Nowak - wspomnienia


Wieś Rzeszowska
Tekst opublikowany w wydawnictwie "Wieś Rzeszowska" 3 XI 1981 roku. Po długich poszukiwaniach udało się dotrzeć do tego unikalnego egzemplarza. Poniżej zeskanowane dwie strony z interesującym nas tekstem Walentego Nowaka. Dla wygody czytającego zamieszczam również tekst przepisany.

Redakcja

Wyzwolenie, jego blaski i cienie

powiększ zdjęcie powiększ zdjęcie


Wyzwolenie mojej wsi Nienadówka spod okupacji niemieckiej przyszło w dniu 24 lipca 1944 roku. W tym dniu pojawiły się na naszym terenie pierwsze patrole Armii Sowieckiej. Przez kilka następnych dni trwało bombardowanie pobliskiego Sokołowa przez lotnictwo niemieckie

Radość z wyzwolenia była wielka. Niestety nie trwała długo. Już pierwsze oddziały sowieckie maszerujące nocą przez naszą wieś kradły ze stajni konie. Mnie i moim sąsiadom skradziono w tę noc 5 koni. Sprzedano ich potom za wódkę w innych wsiach, przez, które wiodła trasa marszu tych oddziałów.

Często był to ich ostatni marsz. Szli głodni, wyniszczeni fizycznie, obdarci, podobni do żebraków odżywiających się samymi tylko "kartoszkami", bo żaden z nich nie miał przy duszy nawet jednej marnej kopiejki, za którą mógłby nabyć coś lepszego do jedzenia.

Zostali zatrzymani nad Wisłą pod Tarnobrzegiem. Tam trwały dłuższe walki, w których ginęła ta szara, bezimienna masa od niemieckich bomb i kul. Ci, którzy szli za nimi, było to tzw. zaopatrzenie armii - intendentura. Zabierali chłopom oo popadło i odsyłali to wszystko chłopskimi wozami na front nie starając się tych zrabowanych środków żywności kwitować. Na dłużej zatrzymała się trzecia grupa komisarzy NKWD. Ci ostatni lokowali się po wsiach i miastach i węszyli, śledzili, kto z Polaków należy do akowskiej partyzantki.

Następnie sporządzali sobie listy tych osób, przy pomocy prosowieckich organizacji wojskowych spod znaku AL, GL i Służby Bezpieczeństwa. Część ofiar tej rodzimej zdrady wywożono do Rosji. Część uciekała do Armii Berlinga, a pozostała reszta była więziona całymi miesiącami, czy nawet latami po różnych prowizorycznych lochach, piwnicach i więzieniach sądzona przez NKWD, a potem zabijana nożami po lasach.

Z mojej wsi zostali wywiezieni do Rosji: Józef Guzenda - miejscowy nauczyciel i oficer AK, rolnicy: Wojciech Pikor, Szczepan Pietryga i Jan Ożóg.

Natomiast do Armii Polskiej zgłosili się ze strachu przed wywozem na Sybir: plutonowy AK Józef Wisz, podoficer AK Franciszek Ożóg i podoficer AK Stanisław Kołodziej. Około dziesięciu innych akowców ratowało się ucieczką przed aresztowaniem do WSK w Rzeszowie w charakterze robotników fabrycznych, gdzie pracowali prawie za darmo do końca wojny.

W listopadzie 1944 roku dwudziestu kilku nienadowskich Akowców zostało aresztowanych przez NKWD i zamkniętych w piwnicach magistrackich i sąsiednich - w Sokołowie. Ja byłem jednym z nich. Okna w tych piwnicach były zamurowane, drzwi okute blachą. Panowała w nich noc przez całe 24 godziny.

Pod jedną ścianą była cieniutka warstwa nadgniłej słomy, a pod drugą ludzkie odchody i przesycone ich zapachem powietrze. Trzeciego dnia podano nam menażkę soi do podziału na trzech więźniów, a następnego dnia przewieziono wszystkich do różnych rzeszowskich piwnic. Jednemu z naszych - oficer śledczy NKWD zabrał z portfela 500 złotych, trafił jednak na zdecydowany protest więźnia i musiał po tej reakcji pieniądze zwrócić.

Nienadówka posiadała w tym czasie dość lizną organizację AK, składającą się z pięciu plutonów. Nieliczne na terenie sokołowszczyzny BCH, też podlegały naszemu dowództwu AK. Oddziały AK pod dowództwem oficera zawodowego pod pseudonimem Tatara brały czynny udział w bitwie z Niemcami w Porębaoh Kupieńskich pod Kolbuszową i odniosły w niej duży sukces mając na swym koncie kilkunastu zabitych szwabów i paru lekko rannych akowców.

Mało wiadomo dotychczas opinii publicznej o barbarzyńskiej akcji na terenach Trzebuski i przyległego do niej lasu. A sprawa warta szerokiej publikacji, bo zbliżona jest do metody mordu stosowanej na terenie lasów katyńskich.

Jak wiadomo 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie. Robotnicy rzeszowskiego WSK zorganizowali kompanię cywilów uzbrojony w kb., broń maszynową i przerzucili ich nocą do lasów w Trzebusce. Ich zadaniem było dotrzeć nocami do Warszawy i udzielić wsparcia jej bohaterom w ciężkiej wyzwoleńczej walce.

Działo to się w drugiej dekadzie sierpnia. Dokładnej daty tego zdarzenia nie pamiętam, bo czas tych zdarzeń ulatuje z pamięci po trzydziestu pięciu latach moich wspomnień. Tak złożyło się, że ja właśnie byłem wyznaczony przez mojego dowódcę do dowozu im furmanką konną, śniadania. To żołnierskie menu składało się z kilku bochenków chłopskiego chleba, zbiornika czarnej kawy o pojemności 75 litrów i czystej wody ok. 50 litrów.

Kompania tych zdeterminowanych na wszystko ochotników miała swój obóz wśród sosnowego zagajnika, nieźle na ogół zamaskowanego. Natomiast dowództwo tego oddziału wyposażone parokonnym zaprzęgiem i osobowym samochodem ulokowało się przy leśnej z dala widocznej drodze, co stwarzało ryzyko dekonspiracji całego oddziału i tak się też niebawem stało.

Miałem ochotę zwrócić mu na tę lekkomyślność swoją uwagę, ale ich lekceważący stosunek do mnie odwiódł mnie od tego zamiaru. Jadąc tam widziałem dwóch Sowietów z przewieszonymi przez plecy automatami, idącymi równolegle ze mną w odstępie około 300 metrów drogą polną kierujących się na las i zdaje się, że to oni właśnie natrafili na ten niefortunny oddział i przyczynili się do jego likwidacji.

Jak mnie informował kolega, który zawiózł im tego dnia obiad - zjedli go jeszcze w lesie, natomiast kolację, zjedli na podwórzu rolnika Adama Słoniny w Trzebusce z kuchni sowieckiej, zagnani tam jeszcze za dnia, rozbrojeni i wywiezieni nocą gdzieś, a gdzie do dziś nie wiadomo. Są tacy, którzy twierdzą, że zginęli w tym samym lesie skąd ich zabrano. Brak niestety świadków i konkretnych dowodów, aby tę sprawę rozszyfrować. Jednym z takich wiarygodnych świadków i wydarzeń jakie miały miejsce na terenie Trzebuski jest tamtejszy rolnik Jan Chorzępa liczący 58 lat, inwalida chodzący na szczudłach, który dużo widział i dużo słyszał i część tych wiadomości udzielił piszącemu tą relację. Jego opowieść nie jest żadną fantazją i brzmi tak. Cytuję jej ważniejsze fragmenty:

Około połowy sierpnia zjechało do niego i jego sąsiadów w porze nocnej około 150 sowieckich żołnierzy. Były to władze bezpieczeństwa ZSRR nazywane w skrócie NKWD. Po zainstalowaniu się u nich przesiedlili nas właścicieli do stajen i innych gospodarczych pomieszczeń i z naszych izb mieszkalnych urządzili prewencyjne areszty policyjne, zabijając w nich okna szczelnie deskami i tak samo wszystkie inne otwory mogące z nich ułatwić ucieczkę przyszłym lokatorom. Po wykonaniu tego zadania zabrali się do kopania na pastwisku gromadzkim tuż za moimi oknami sześciu ziemianek 4 x 5 m. Gdy ich wykończono, ogrodzono ten teren płotem z drutu kolczastego na 2 metry wysokiego, co wskazywało na to, że szykują się na dłuższy we wsi pobyt. Zabezpieczenia te były prowadzone po to, żeby pozbawić przyszłych lokatorów tych izolatek światła dziennego i wszelkich kontaktów z otoczeniem środowiska wiejskiego.

Następnie zwożono po 100 do 150 nieznanych mi ludzi i zamykano ich w tych izolatkach. Byli tam więzieni mężczyźni, były kobiety, był tam inwalida chodzący o szczudłach, był polski oficer, którego wypuszczano czasem na zewnątrz domu, w którym był więziony i który prosił, żebym obserwował co z nim zrobią. Temu oficerowi rzuciłem raz ziemniaka. Zauważył to jeden ze straży i miałem z tym faktem dużo kłopotu i trochę strachu, czy mnie nie spotka za ten krok jakaś kara ze strony obozowych władz. Powiedzieli mi, aby takich rzeczy więcej nie robić, bo on dostaje tyle jedzenia ile mu się należy i na tym się skończyło.

Był tam też jakiś polaki generał - nazywał się Filipiński, pochodził podobno ze Lwowa. Ten nie był trzymany tak jak inni w izolacji, miał więcej swobody ruchu i często widziałem go na polu, oczywiście pod dozorem strażników, a co się z nim stało, czy został stracony, czy puszczony wolno, nie wiadomo.

Ważną osobistością w składzie NKWD, był oficer w randze pułkownika. Ten kompanijny pułkownik, jak go nazywano miał do mnie jakiś życzliwy stosunek i darzył mnie szczególnym zaufaniem, każąc mi dość często przygrywać sobie na jego harmoszce, a robił to przeważnie wtedy, gdy był pod gazem, co mu się często zdarzało i było związane z jego funkcją jak stwierdził, kata. Mówił wtedy do mnie, że ma całe ręce czerwone od krwi, bo on swoje ofiary zabija nie kulą, bo kula kosztuje 3 kopiejki, tylko nożem w kark w tył głowy. Sądu nad więźniami dokonywał jakiś przyjezdny z zewnątrz oficer w jednym z zajętych przez bezpiekę domów. Ofiary wyroku skazującego umieszczano w jednej ziemiance, z której czasem wylewano wiadrem wodę. Działo się to późnym wieczorem gdy już wieś spała. Skazańców wywożono ciężarówką oświetloną z tyłu reflektorami mniejszego pojazdu. Więźniowie mieli ręce związane do tyłu, siedzieli w kucki na podłodze ciężarówki w samej bieliźnie, oczywiście pod eskortą straży. Tak odbywali swoją ostatnią do lasu drogę. Sądy odbywały się prawie codziennie, egzekucje raz w tygodniu w czwartek. Za dnia wysyłano 4 żołnierzy z łopatami do kopania im grobów. Ta robota oczyszczająca teren z wrogich władzy sowieckiej elementów trwała nieprzerwanie przez okres trzech miesięcy, tj., do trzeciej dekady listopada. Trudno ustalić ilu ludzi zostało zlikwidowanych tym barbarzyńskim sposobem.

Nieżyjący dziś jeden z moich sąsiadów mówił mi, że do tego obozu szedł jakiś mężczyzna nie prowadzony przez nikogo w samo południe gromadzką drogą Trzebuski i krzyczał, że idzie na śmierć. Taka sytuacja była, możliwa i wymuszona wziętymi zakładnikami bliskiej i drogiej mu rodziny, czy osoby i to go chyba zmuszało do oddania za ich wolność swojego życia.

Jak twierdzi Chorzępa przez ten zaimprowizowany naprędce obóz przewinęło się kilka tysięcy więźniów. Część z nich stracono w miejscowym lesie, a część, której nie da się dokładnie ustalić wywieziona została na inne nieznane niestety tereny.

Ci sami oprawcy zabili nocą w listopadzie akowca Jana Buczaka męża miejscowej nauczycielki i podoficera broni AK na terenie wsi Nienadówka. Chciał im uciec - niestety dosięgła go zbrodnicza kula. Na "do dnia", kiedy miał się odbyć jego pogrzeb, NKWD wykradło jego ciało z trumną i wywiozło go gdzieś w okoliczne lasy, zacierając wszelkie ślady tej zbrodni. Nikt dotąd nie wie, gdzie się znajduje jego grób. Kilku akowców odkryło jedną ze zbiorowych mogił, ale ciała pomordowanych były już w rozkładzie i musieli go z tej przyczyny szybko zasypać. Źle zrobili, że nie zaznaczyli jego miejsca, jakimś znakiem topograficznym leśnego terenu. Jeden z tych świadków mówił do mnie, że ten odkopany przez nich grób był tak precyzyjnie zamaskowany, że trudno go było odszukać. Został rozpoznany dzięki obniżonej w tym miejscu ziemi, kilka centymetrów od naturalnego poziomu leśnego podszycia. Innych jego śladów nie dawało się absolutnie zauważyć, tak były po mistrzowsku zatarte.

Groby polskich oficerów w lasach Katynia też ta sama ręka zamaskowała, ale nie ma ponoć na świecie zbrodni doskonałej i dzięki temu zostały odkryte. Oprawcy z NKWD mają w tym fachu oryginalną wypróbowaną przez siebie półwiekową metodę zabijania. Pisał o tym barbarzyństwie ich człowiek, Rosjanin Michał Szołochow w książce "Cichy Don". Za ten historyczny dokument otrzymał międzynarodową nagrodę Nobla, nadaną mu przez Szwedzką Akademię Nauk. Warto tę książkę przeczytać.

Nienadówka dn. 20.09.1981 r.

Write a comment

Comments: 0

About | Privacy Policy | Sitemap
Copyright © Bogusław Stępień - 08/05/2013